23
2013365 dni, czyli X-E1 po roku

Łomatkozcórko, kolejna recenzja aparatu! Przecież ten Fuji X-E1 to już taka staroć, że nawet do sklepów trafił już jego następca, model X-E2. Teraz nikt już nawet nie spojrzy na „jedynkę”, którą już wkrótce będzie można znaleźć jedynie w muzeum techniki. Przyznaję, trochę się spóźniłem… Recenzję miałem opublikować już dawno temu, jednak zabawa tym aparatem pochłonęła mnie do tego stopnia, że kompletnie straciłem zainteresowanie wypisywaniem jakichkolwiek pseudo eksperckich głupot. Minął już jednak dokładnie rok, odkąd używam Fuji, wobec czego nie może być lepszej okazji na dokonanie swoistego rachunku sumienia – wszak idą święta! W związku z tym normalnych ludzi zapraszam do obejrzenia zdjęć, a onanistów sprzętowych do lektury.
Ergonomia użytkowania
Koń jaki jest, każdy widzi, nie będę więc opisywał wyglądu każdego guzika i wytłoczenia na obudowie. Wspomnę tylko, że Fuji wyraźnie nawiązuje kształtem do aparatów z minionej epoki. Każdy paser wie, że aparaty tego typu, z reguły podpisane cyrylicą, osiągają na pchlim targu zawrotne ceny rzędu 50 zł, w związku z czym X-E1 działa na złodzieja niemal tak samo, jak laska i moherowy beret na gwałciciela – amator cudzego sprzętu zainteresuje się raczej nieco nowszym towarem, takim jak np. Canon 1000D w kicie. Nie to jest jednak ważne…
Liczy się to, czy aparat można obsługiwać w sposób wygodny i intuicyjny. Nie mam żadnych przyzwyczajeń z czasów aparatów analogowych, za młody jestem. A mimo to odkąd tylko zacząłem swoją przygodę z fotografią, intuicyjnie wiedziałem, w jaki sposób powinno się sterować aparatem: pierścieniem tu, tarczą tam, wajchą gdzie indziej… Taki sposób sterowania jest już dzisiaj rzadkością, ustąpił miejsca guzikom, wielofunkcyjnym pokrętłom i dotykowym ekranom. A szkoda, bo dzięki niemu nie trzeba się zastanawiać, który to guzik, zakładka w menu albo pokrętło z przodu czy z tyłu odpowiedzialny jest wybór jednej z pierdyliarda funkcji. Działa to rewelacyjnie i sprawia, że aparat jest przedłużeniem ręki i oka, a nie ciałem obcym, które uwiera i przeszkadza. To chyba najważniejsza cecha X-E1, a nie jakiś tam retro wygląd. Bez wnikania w szczegóły mogę powiedzieć, że cała pozostała guzikologia również jest przewidywalna i prosta do opanowania. Po prawej stronie z tyłu jest wystarczająco dużo miejsca na oparcie kciuka, co nie zawsze jest regułą w niedużych aparatach (nie wiedzieć czemu w tym miejscu producenci umieszczają najczęściej jakiś guzik, którego przypadkowe wciśnięcie na pewno spieprzy zdjęcie). Nie ma przycisku video, filtrów artystycznych, trybów tematycznych, trybu Auto… Jest niezbędne minimum bez żadnych wodotrysków. Ja jestem na tak!
Oczywiście nie obyło się bez wpadek, na szczęście drobnych. Fuji aktualizacjami oprogramowania poradziło już sobie z większością niedociągnięć w obsłudze aparatu. Jedną z nierozwiązanych do tej pory bolączek, przynajmniej dla mnie, pozostał brak możliwości ustawiania pośrednich wartości czasu naświetlania przy pomocy tylnego kółka, które jest tam nie wiadomo po co, bo w trybie fotografowania do niczego nie służy. Jedynie przy manualnym ustawieniu ostrości wywołuje się nim powiększenie kadru i focus peaking (o tym później) oraz przewija kadry w podglądzie zdjęć. Dla mnie to marnotrawstwo najlepszego elementu sterującego na korpusie, bo ulokowanego w strategicznym miejscu, pod kciukiem. Czas migawki w krokach co 1/3 EV ustawia się guzikami, zupełnie jak w najtańszej małpce z Biedronki. Da się z tym żyć, bo czasy migawki w krokach co 1 EV ustawia się przecież na tarczy na górze korpusu, ale posmak niedoróbki pozostaje… Nie rozumiem też, dlaczego nie można użyć tarczy korekcji ekspozycji w trybie manualnym z opcją auto iso. Oznacza to, że nie ma możliwości przyciemnienia ani rozjaśnienia zdjęcia, bo automatyka zawsze dobierze takie iso, aby ekspozycja była zgodna ze wskazaniem światłomierza. To dobrze, bo tak to właśnie powinno działać, ale powinna być jednak możliwość zastosowania korekcji ekspozycji. Kolejnym przykładem fuszerki jest umiejscowienie gwintu statywowego tak blisko komory akumulatora i karty pamięci, że przykręcenie szybkozłączki powoduje blokadę klapki. Oto sytuacja z życia wzięta: zima, minus 15 stopni, kalesony przymarzają do nóg, a tu nagle aparat woła „jeść!” i chce, żeby mu wymienić baterię. No to ściągam rękawiczki, zdejmuję aparat ze statywu, trzęsącymi się zgrabiałymi palcami próbuję odkręcić szybkozłączkę monetą, lecz po chwili ostatnia pięciogroszówka ląduje w zaspie żółtego śniegu (było tak zimno, że psu nie chciało się dobiec do drzewa). I po ptokach…
Szmery bajery
X-E1 jest wyjątkowo ubogo zbajerzonym aparatem, ale co nieco da się w tym rozdziale napisać (co, ja nie napiszę!?). Właściwie to jednym gadżetem, który powoduje przyspieszone bicie serca przeciętnego klienta Macalni Miejskie (czyt. Media Marktu), jest tryb panoramy. Wszyscy wiedzą o co chodzi, każda komórka już ma coś takiego, więc nie będę wyjaśniał. Funkcja ta z powodzeniem nadaje się na wycieczkę do Ciechocinka, pozwalając sfotografować całą tężnię nie oddalając się od niej na kilometr, czyli generalnie stworzona jest do zdjęć, których i tak nikt nie będzie oglądał. Byłaby to świetna opcja, gdyby aparat zapisywał wszystkie składowe klatki i pozwalał skleić je samodzielnie na komputerze, ale niestety tutaj działa ona jedynie w trybie idiot proof, czyli robi wszystko automatycznie tak, jak potrafi. Z takich ficzerów, które wszyscy już mają, Fuji oferuje też tryb video, który jednak ukryty jest w menu pod przyciskiem DRIVE. Nic dziwnego, że inżynierowie zdecydowali ukryć go tak głęboko, bo chwalić się nie ma czym – pełna automatyka, żadnej kontroli, tragiczny autofocus, chociaż jak się postawi aparat na statywie i ustawi ostrość ręcznie, to jakoś to idzie. X-E1 nie ma ani wykrywania twarzy, ani wykrywania uśmiechu, ani automatycznych HDRów, ani Traumatycznej Tonacji (alleluja!), ani Wi-Fi, ani interwałometru, ani ekspresu do kawy. Nie ma o czym pisać, straszna bida. Na pocieszenie mogę tylko dodać, że X-E2 ma już niemal wszystkie te wodotryski, więc jeśli ktoś marzy o prawdziwym aparacie, niech zapomni o „jedynce”, bo ona nadaję się tylko do… robienia zdjęć.
Jest też rzecz całkiem fajna, a mianowicie uruchomianie i wyłączanie trybu cichego poprzez przytrzymanie guzika DISP/BACK. Pozwala to w jednej chwili wyłączyć wszelkie niepożądane efekty audiowizualne, jakimi uraczyć nas może aparat: błysk lampy, światło diody wspomagającej AF, dźwięk potwierdzenia ostrości czy inne piski i kliki. Bardzo przydaje się to na ulicy, gdzie ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnął, jest zwracać na siebie uwagę sygnałami dźwiękowo-świetlnymi. Oczywiście nie da się wyłączyć dźwięku migawki, jest w końcu mechaniczna, ale jej odgłos nie jest szczególnie uciążliwy. Używam tej funkcji przez cały czas, w ogóle nie korzystając ze wspomagania AF, a wyłączając ją jedynie aby skorzystać z lampy błyskowej (czyli ani razu). Właśnie, Fuji ma wbudowaną błyskotkę, który wyskakuje z ukrycia i unosi się kilka centymetrów nad aparatem. Lampka jest generalnie słaba i radzi sobie z doświetleniem planu oddalonego co najwyżej o kilka kroków, ale można ją odchylić do góry, kierując światło w sufit. Aparat w miarę dobrze radzi sobie z ekspozycją przy błysku. Jeśli wbudowana lampa ma być, to niech już będzie właśnie taka. I to by było na tyle, jeśli chodzi o bogactwo ficzerów.
Sprawność działania
Nie będę owijał w bawełnę: demon szybkości to to nie jest. Chociaż nie, źle zacząłem – najpierw może o zaletach. Aparat włącza się w miarę szybko i całkiem sprawnie zapisuje zdjęcia na karcie, pod warunkiem, że są to zdjęcia pojedyncze, a karta jest szybka. Zdjęcia seryjne są, działają tak szybko, jak obiecuje producent, chociaż są bezużyteczne ze względu na daleki od doskonałości (chwilowo pozwalam sobie na taki eufemizm, później już będą wulgaryzmy) ciągły autofocus. Reakcja na przyciski, przełączniki, gałki, kółka, tarcze… też jest szybka. Nawet czujnik zbliżeniowy żwawo przełącza obraz między ekranem a wizjerem, chociaż nie korzystam z tego „udogodnienia”, gdyż od tego ciągłego migania bliski jestem ataku epilepsji.
No to zacieram ręce, czas na wady. Pierwsza rzecz, to tzw. stan uśpienia, który jest kpiną z użytkowników tego aparatu. Po roku użytkowania Fuji w dalszym ciągu nie wiem, na jakiej zasadzie on działa. Raz wybudza aparat w ciągu sekundy, innym razem w ciągu kilku sekund, a czasem w ogóle… Kolejna sprawa to wydajność akumulatora, czy raczej energochłonność aparatu, bo akumulator jest taki sam, jak wszędzie. Nie ma co liczyć na więcej, niż ok. 300 zdjęć na jednym ładowaniu. Podobno to norma, ale gdy fotografowałem przez cały dzień Olympusem E-M5, to opadła mi szczęka, gdy okazało się, że na jednym akumulatorze udało mi się wykonać 800 zdjęć. Ale mniejsza o to, zapas baterii i tak trzeba mieć. Gorzej, że wskazania kontrolki stanu zasilania w Fuji można o kant dupy potłuc – przez cały czas są wszystkie kreski, a potem nagle dwie, po minucie już jedna, a po kolejnej minucie kaput…
Ostatni akapit poświęcę autofocusowi. Jeśli o niego chodzi, są dwa podejścia: 1) szklanka jest do połowy pełna; 2) szklanka jest do połowy pusta. Dla zachowania zdrowia psychicznego zdecydowałem się postępować zgodnie z naukami tej pierwszej szkoły. AF nie jest najszybszy, ale dla moich potrzeb (i podejrzewam, że i potrzeb większości innych osób) w zupełności wystarczający, a miałem też i do czynienia z gorszymi… W ciągu ostatniego roku Fuji wprowadził kilka aktualizacji firmware’u, które wyraźnie poprawiły działanie AFu. Nie mam żadnych zastrzeżeń do jego skuteczności, zazwyczaj trafia on w punkt. Oczywiście czasem zdarzają się pomyłki, jak wszędzie – autofocus nie zwalnia z myślenia, tak jak światłomierz. Zazwyczaj gdy ostrość zostanie potwierdzona zieloną ramką, jest igła, jak mówią handlarze na Allegro. Nawet czułość w słabym oświetleniu nie jest najgorsza – aparat potrafi ustawić ostrość tam, gdzie Canon 5DII nie zawsze daje sobie radę. Generalnie nie mam problemów z tym, aby nocą, w świetle latarni, złapać ostrość na spokojnie idącym sobie człowieku, co jest dla mnie wyznacznikiem użyteczności autofocusa. Z pewnością mnóstwo aparatów poradzi sobie tym zadaniem w czasie o ułamek sekundy krótszym, ale osiągi X-E1 są dla mnie zupełnie wystarczające. Jeśli komuś, kto nie fotografuje sportu albo czarnych kotów biegających po ciemnej piwnicy, taka szybkość nie wystarczy, to fujara z niego, a nie fotograf. Niestety chodzi o działania ciągłego autofocusa, to… on w zasadzie nie działa. We wszystkich aparatach jest tak, że w momencie wciśnięcia spustu migawki do połowy aparat zaczyna ustawiać ostroś i szuka jej tak długo, jak wciśnięty jest spust, śledząc w tym czasie fotografowany obiekt, który się porusza. Fuji miało jednak inny pomysł: stworzyło autofocus, który ustawia ostrość jeszcze zanim wciśniemy spust migawki do połowy, a gdy to zrobimy, to ostrość jest blokowana. Gdy zorientowałem się, jak ten mechanizm działa, w pierwszej kolejności wybuchłem śmiechem, a chwilę później usiadłem i zacząłem płakać. No kurwa mać! Antynobel dla inżynierów gwarantowany… Szczęście w nieszczęściu, że zawsze używałem aparatów, w których ten tryb pracy AF pozostawiał wiele do życzenia, wobec czego nauczyłem się, że raczej się z niego nie korzysta.
Wizjer i ekran
Pierwszy z nich budzi tyle samo kontrowersji, co autofocus. Wizjery elektroniczne albo się kocha, albo nienawidzi, chociaż uważam, że głównym powodem nienawiści jest po prostu podświadoma potrzeba przekonania samego siebie, że pieniądze zainwestowane w lustrzankę mają sens między innymi dlatego, że wizjer w niej jest taki „wspaniały”. Dla mnie osobiście wizjer elektroniczny ma z założenia same zalety: wyświetla informacje o ekspozycji zdjęcia, często nawet ją symulując (nawet jeśli nie zawsze wiernie, to histogram się nie myli, przynajmniej jeśli działa prawidłowo), daje możliwość wstępnej oceny kolorystyki zdjęcia i balansu bieli oraz zapewnia lepszą widoczność w warunkach słabego oświetlenia. Przeciwnicy często podnoszą argument większej prądożerności, ale chwila moment, mamy XXI wiek… Akumulatory nie są wielkości cegły, tylko paczki zapałek – w torbie czy nawet w kieszeni bez trudu zmieścimy ich tygodniowy zapas. Jeśli chodzi o X-E1, to jego wizjer posiada wszystkie wspomniane wyżej cechy. Co takiego budzi więc te kontrowersje? Dwa słowa: częstotliwość odświeżania. Jeśli warunki oświetleniowe nie są doskonałe, obraz w wizjerze nie jest wyświetlany na tyle płynnie, jak chciałoby tego ludzkie oko. Widać wyraźnie, że ruch, w szczególności panoramowanie, nie jest obrazowane płynnie, tylko skokowo – wizjer po prostu „gubi” klatki, nie nadążając z przetwarzaniem obrazu. Wygląda to nienaturalnie i od razu daje do zrozumienia, że mamy do czynienia z czymś sztucznym. Ba, wrażenie to może nawet w pierwszej chwili odrzucać, bo nie jest to jakość, jakiej chcielibyśmy przypatrywać się maślanymi oczami i nad którą rozpływalibyśmy się w zachwytach. Niemniej jednak jest to tylko wrażenie estetyczne, w żaden sposób nie wpływające na użyteczność wizjera. W gruncie rzeczy można się nawet do niego przyzwyczaić i po krótkim czasie obcowania z Fuji przestaje się już zauważać tę wadę. Z tego, co widziałem, została ona już wyeliminowana w modelu X-E2 – trzeba było tak od początku!
Ekran jest, ani największy, ani najostrzejszy, ani szczególnie czytelny w silnym słońcu, ani dotykowy, ani obrotowy… Jak na dzisiejsze standardy jest chyba poniżej przeciętnej, ale spełnia swoją rolę. Do kadrowania wystarczy, do podglądu zdjęcia wystarczy (rozdzielczość ma przeciętną, ale wciśnięcie kółka sterującego od razu wywołuje powiększenie fragmentu kadru w miejscu aktywnego punktu AF, więc ocena ostrości nie stanowi żadnego problemu). W zasadzie używam go nie za często, ponieważ głównie korzystam z wizjera, w którym można też wyświetlać menu i podgląd zdjęcia, wobec czego z reguły szkoda mi czasu na odrywanie aparatu od oka i spoglądanie na wizjer. Ponadto zaraz po wykonaniu zdjęcia w wizjerze pojawia się jego szybki podgląd, na tyle wyraźny, że mogę na jego podstawie ocenić, czy zdjęcie jest wystarczająco dobre, czy też wymaga powtórzenia. Ekran mam zatem wyłączony i używam go sporadycznie, najczęściej do zdjęć znad głowy lub z żabiej perspektywy. Ten element konstrukcji aparatu budzi więc we mnie silne emocje: obojętność.
Obiektywy
Jeśli zapytać przeciętnego amatora fotografii, ile obiektywów powinien mieć w ofercie dany producent aparatów, odpowiedź będzie brzmiała: dużo. Ale jeśli zapytać go, ile obiektywów sam posiada i ile z nich jest w stanie używać na co dzień, tak by nie kurzyły się niepotrzebnie w szafie, to wyjdzie na to, że da się je policzyć na palcach jednej ręki, i to z jednym palcem w… nieważne. Fuji nie zasypało rynku niezliczoną ilością obiektywów, w przeciwieństwie do konkurencji, która co roku wypuszcza nową wersję kitowego zooma lub nowe kolory obudowy. W systemie X uwagę skupiono na tym, aby obiektywów było nie za dużo, ale żeby były na tyle zróżnicowane, by trafić w gusta i potrzeby szerokiego grona klientów. Podoba mi się taka strategia, oferta jest bowiem przemyślana, obiektywy się nie dublują. Po części Fuji dokonało tego, rezygnując w pierwszej kolejności z obiektywów z najniższej półki, których to każdy producent ma w swojej ofercie najwięcej. W zamian za to mamy głównie szkła ze średniej i wyższej półki, zwykle jaśniejsze niż u konkurencji i dobre jakościowo.
Nie będę tutaj rozpisywał się szczegółowo na temat każdego obiektywu, który posiadam. Może za rok najdzie mnie ochota na napisanie recenzji tych szkieł, wtedy będę miał okazję zaszaleć. Wspomnę tylko, że zarówno zoom XF 18-55 f/2,8-4, jak i stałka XF 35 f/1,4 wykosiły równo ich odpowiedników w systemie Canona, wręcz miażdżąc je w kwestii ostrości przy maksymalnym otworzy przysłony. 35-tka jest ostra już od pełnej dziury, co jest rzadkością w tak jasnych obiektywach. Nie ma mowy o jakichkolwiek poważnych wadach, szkła te po prostu pozwalają matrycy robić swoją robotę i wykorzystać w pełni potencjał jej rozdzielczości. Przy tym są dość małe i dobrze zbudowanie, w znacznej części metalowe, więc sprawiają wrażenie solidnych. Zoom wyposażony jest w stabilizację obrazu, która działa sprawnie, chociaż czasem mam wrażenie, że raz jej skuteczność bliższa jest 2 EV, a innym razem nawet 4 EV. Być może to kwestia moich trzęsących się jak galareta rąk, ale dla bezpieczeństwa trzymam się raczej tej niższej wartości, jeśli chcę wydłużyć czas ekspozycji zdjęć. Oprócz tych dwóch obiektywów używam jeszcze rybiego oka Samyang 8 mm f/2,8, który jest szkłem idealnym pod każdym względem i wcale tutaj nie przesadzam.
Jakość obrazu
Najlepsze zostawiłem na koniec. Największym atutem Fuji jest to, że firma ta zna się na rzeczy i potrafi wycisnąć ze swoich aparatów możliwie jak najładniejszy obrazek. Odpuszczę sobie rozważania, czy tak dobre rezultaty są wynikiem zastosowanych matryc, czy może zaawansowanych algorytmów obróbki sygnału i wydajnych procesorów. Nie interesuje mnie to kompletnie, jeśli mam być szczery. X-E1 to kawał skurczybyka, jeśli chodzi o jakość obrazu i hasła reklamowe, jakoby konkurował on pod tym względem z aparatami pełnoklatkowymi wcale nie są wyssane z palca. Rozdzielczość zdjęć, rozpiętość tonalna i kolorystyka idzie w parze z osiągami zawodowych aparatów, przynajmniej tych z okresu pojawienia się „jedynki” na rynku. Fuji co prawda zrobiło małą sztuczkę, zawyżając nieco wartości iso, przez co szum jest niższy, ale kosztem niższej czułości. W stosunku do Canona 5DII jest to różnica około 2/3 EV. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie sprawdził, jak spisuje się aparat już po uwzględnieniu tej różnicy czułości i muszę przyznać, że nadal radzi sobie świetnie. Wprawdzie szum jest już nieco wyższy, niż w Canonie, ale za to jest bardziej ziarnisty i monochromatyczny, a nie w postaci kolorowych ciapek. Fuji też lepiej radzi sobie z korekcją ekspozycji w postprodukcji, gdzie na wysokich czułościach szum oczywiście rośnie, ale jednostajnie, natomiast Canon już po lekkim podbiciu ekspozycji masakruje zdjęcie czerwo-purpurowym szumem, którego nie da się w żaden sposób pozbyć. W ogólnym rozrachunku X-E1 ma tutaj przewagę, co w połączeniu z jasnymi obiektywami w pełni użytecznymi już na minimalnej przysłonie czyni go świetną maszynką do zdjęć w warunkach słabego oświetlenia.
Miałem też okazję porównać Fuji do Olympusa OM-D E-M5, który nota bene też ma podobnie zawyżone czułości. I mimo, że Olympus uczynił znaczny postęp w jakości obrazowania w tej generacji matryc, dociągając do poziomu typowego dla matryc APS-C, a jego jakość obrazowania uważam ogólnie za niezłą i wystarczającą w większości zastosowań, to jednak Fuji ma nad nim dość wyraźną przewagę. Jeśli chodzi o rozpiętość tonalną, to różnica jest nieduża na najniższych czułościach, ale wzrasta wraz ze wzrostem czułości. Natomiast różnica w poziomie szumów to już około 1 EV, w najlepszym przypadku, więc całkiem spora. Obrazki niech przemówią same za siebie.
Wielu ludzi zachwyca się nad cudownością jpegów z Fuji. Ja jednak nie dostrzegam w nich niczego nadzwyczajnego. Inżynierowie po prostu zrobili dobrą robotę, opracowując algorytmy odpowiedzialne za automatyczny dobór balansu bieli, który rzeczywiście dość skutecznie rozpoznaje barwę światła i koryguje ją bez większych pomyłek. Czyni to w dodatku w taki sposób, że w świetle żarowym, na przykład, nie zmierza do uzyskania idealnej bieli, ale stara się częściowo zachować ciepłą barwę światła, aby z jednej strony nie zabić jego klimatu, a z drugiej pozbyć się żółto-pomarańczowego zafarbu. Działanie balansu bielu to właśnie główny czynnik, wpływający na kolorystykę jpegów z Fuji. Kolejna rzecz to w miarę rozsądny poziom wyostrzania, który nie powoduje powstawania artefaktów, w połączeniu ze skutecznym i niezbyt agresywnym odszumianiem, nie rozmywającym szczegółów aż w tak dużym stopniu, jak większość aparatów konkurencji. I to jest recepta na dobre jpegi, a nie żadne magiczne kolory z Fuji.
W X-E1 zastosowano matrycę typu X-Trans, która dzięki niestandardowemu rozmieszczeniu filtrów kolorów, blablabla… Chodzi o to, że zdjęcia miały być z założenia pieruńsko ostre, ale bez żadnych skutków ubocznych w postaci mory. No i udało się, po części. Mory rzeczywiście nie ma, nie udało mi się jej uzyskać na żadnym zdjęciu, więc pod tym względem Fuji spisało się na medal. Ostrość też jest wysoka, ale nie na tyle, aby można było się pokaleczyć. Najnowsze dziecko Olympusa, kompletnie pozbawiony filtra AA model E-M1, ma tutaj pewną przewagę (aczkolwiek jest pewnie bardziej podatny na generowanie mory). Generalnie rozdzielczości jednak nie brakuje, jest ostro, bez mydła – osiągi pod tym względem są bardzo rozsądne i zrównoważone, jak na matrycę 16-megapikselową.
Światłomierz działa bez zarzutu i niemal zawsze uzyskuje optymalną ekspozycję zdjęć. W dużej mierze jest to zasługa sporej rozpiętości tonalnej, pozwalającej zarejestrować informacje zarówno w obszarach mocno oświetlonych, jak i cieniach. Histogram pomaga w skrajnych przypadkach i bezbłędnie pokazuje, kiedy należy skorzystać z korekcji ekspozycji. Wykonanie poprawnie naświetlonego zdjęcia to dla X-E1 bułka z margaryną. Dodatkowe opcje zwiększające DR bywają przydatne, ale wpływają tylko na jpegi, a ja jednak mimo wszystko wolę podłubać w rawach.
Nareszcie koniec
Cóż mogę jeszcze dodać? Najlepiej byłoby się powstrzymać… Każdy kij ma jednak dwa końce, chociaż ta recenzja przypomina bardziej światłowód pod dnem Atlantyku. Chciałem inaczej, ale wyszło jak wyszło. Może zamiast ciągnąć dalej o aparacie, który dobry jest i tyle, toteż podsumowania nie potrzebuje, zamieszczę przepis na wigilijny barszcz:
Obieramy dwa buraki i kroimy w plastry – zrobimy z nich zakwas. Wkładamy je do litrowego słoika, dodając dwa liście laurowe, cztery ziarenka ziela angielskiego, łyżeczkę soli, pół łyżeczki cukru, dwa ząbki czosnku i jedną kromkę pokruszonego razowego chleba. Zalewamy trzema szklankami przegotowanej, ciepłej wody i odstawiamy na trzy do czterech dni (cholera, już będzie po świętach!). Teraz robimy czysty barszcz: obieramy trzy buraki i tniemy na plastry. Układamy w garnku, dodajemy obrane, pokrojone w ćwiartki jabłko, seler, pokrojony w słupki czosnek. Wlewamy dwie lub trzy szklanki wody i gotujemy na małym ogniu godzinę. Dodajemy zakwas, zagotowujemy. Przykrywamy, odstawiamy na kilka godzin. Przecedzamy i podgrzewamy.
Wesołych świąt!
Poszukiwacz_Prowdy
Z tym że w wizjerze elektronicznym widać w ciemności więcej niż w pryzmatycznym się nie zgodzę, tu nadal optyka jest o krok do przodu. Nie miałem okazji zerknąć na X-E1, ale w SLT Sony które wg mnie mają bardzo dobre wizjery, nadal kiedy światła brakuje jest kiepsko.
Ciągły autofokus – też uważam że w takim wydaniu to bubel. Oby Fuji sie opamiętało i zrobiło w końcu normalny, który rusza po wciśnięciu spustu do połowy, ale czarno to widzę – taki patent stosują już od dawna.
Co do zdjęć, uważam że w recenzji powinieneś umieszczać zdjęcia bez żadnej obróbki – tylko takie prosto z puszki i to w pełnej rozdzielczości, te miniaturki tutaj w dodatku wyszopowane, nic nie pokazują o osiągach aparatu 😉
A co do samego sytemu Fuji, uważam że jest ciekawy, jako obecny użytkownik kompaktów (z większymi ambicjami) nie jestem przywiązany do zadnego systemu, tak sobie czytam i oglądam, i kiedy nadejdzie odpowiednia chwila to kto wie, tyle że trochę za drogo i jak każdy młody produkt, jest kilka chorób wieku dziecięcego do naprawienia 😉
Pozdr
epicure
Zarówno obiektyw, matówka i pryzmat, jak i soczewki powiększające, zaciemnieją obraz w wizjerze optycznym względem tego, co widzimy gołym okiem. Z kolei wizjer elektroniczny nie tylko nie ma pryzmatu i matówki, ale też sam emituje światło i rozjaśnia obraz, jeśli jest taka potrzeba. Nie ma możliwości, aby wizjer tradycyjny wygrał z nim na tym polu, chyba że mamy do czynienia z kiepską implementacją wizjera elektronicznego, która nie pozwala wykorzystać pełnego potencjału tej technologii.
Zdjęcia w tej recenzji to tylko wizualne urozmaicenie tekstu, a nie materiał do analizy jakości obrazu. Poza tym tekst traktuje o moich wrażeniach z rocznego użytkowania aparatu i nie jest naukowym testem. W moim przypadku użytkowanie aparatu zawsze sprowadza się do wyprodukowania „surówki” przeznaczonej do dalszej obróbki, więc zamieszczanie takiego nieobrobionego półproduktu jako efektu końcowego byłoby niezgodne z moim doświadczeniem.
Poszukiwacz_Prowdy
Mimo wszystko, właśnie dlatego że wizjer elektroniczny emituje światło, powoduje to problemy przy użytkowaniu w ciemnościach. Z tego co kojarzę to wszystkie aparaty z EVF podbijają wtedy czułość i obraz w wizjerze jest zaszumiony, w dodatku przejścia tonalne na czerni się gubią i zlewają w jedną plamę, a obraz zaczyna smużyć przy dynamicznych obiektach. Plus to właśnie emitowane światło powoduje że nasza źrenica się zwęża, do oka dociera mniej swiatła, jakby nie było zostajemy oślepieni. Jak dla mnie na tym polu nadal OVF rządzi, może dlatego że miałem okazję „zerknąć” przez wizjery w takich aparatach jak D700. Choć owszem w lustrach też są i lepsze i gorsze.
Ale jak mówię nie miałem okazji pobawić się X-E1, nie wykluczam tu kolejnego postępu. Jak będe miał okazje to zamierzam się pobawić 😉 Poza tymi wadami EVF, reszta to same plusy, być może kiedyś się doczekamy wizjera który przebije optyczne pod każdym względem, choć na to jeszcze trzeba poczekać 🙂
epicure
Nie no, z tym oślepieniem przez wizjer to już bajki 🙂 Proponuję nie teoretyzować, tylko sprawdzić działanie porządnego wizjera elektronicznego w praktyce.