Fujifilm X-T10: mniej znaczy więcej

Podobno zawsze najtrudniej jest napisać pierwsze zdanie. Uff… Niezmiernie się cieszę, że mam to już za sobą. Niechętnie zabierałem się za pisanie już od kilku tygodniu, ale w końcu kolejne pytanie od zniecierpliwionego czytelnika (swoją drogą to niesamowite uczucie wiedzieć, że ktoś taki istnieje) o recenzję aparatu zmobilizowało mnie do pracy. Tym razem na warsztat trafił Fujifilm X-T10, którego miałem okazję poznać naprawdę dobrze, żeby nie powiedzieć dogłębnie.

Nigdy nie sądziłem, że będę recenzował aparaty, nawet czysto amatorsko. To miał być blog, w którym czasem sobie coś po prostu napiszę i wrzucę raz po raz jakąś fotkę, kierując się niezrozumiałą nawet dla mnie potrzebą (od)twórczego ekshibicjonizmu. Pierwsza recenzja była w zasadzie tylko lekarstwem na chwilową nudę, druga chęcią poprawy błędów z pierwszej, a kolejne wynikały po prostu z tego, że przytrafiła się okazja pobawienia się nowym aparatem. Z czasem zauważyłem, że to miejsce stało się poletkiem zabaw sprzętowego onanisty, którym z całego serca pragnąłem nie być. Momentalnie zapał zmalał. Stąd też recenzję tę piszę nieco na siłę, bez żadnej ekscytacji – gdyby okazała się nudna, to będzie oznaczało, że wiernie oddaje poziom mojej fascynacji kolejnym gadżetem podobnym do wielu innych, jakie miałem w ręku.

Dla kronikarskiego porządku wyjaśnię, że Fujifilm X-T10 jest wciąż najnowszym, choć już wcale nie nowym aparatem systemu X, czyli bezlusterkowcem z wymienną optyką. Jeśli nie wiesz, co to oznacza, to prawdopodobnie wszystko z Tobą w porządku. Jego główną funkcją jest wieszanie go na szyi i szpanowanie wśród znajomych. Sprawdza się też jako talizman, który postawiony obok monitora pomoże Ci zwycięsko stoczyć bój w forumowej wojnie systemowej i ochroni przed kontratakiem innego trolla. Producent aparatu, oprócz tego, niespodziewanie wyposażył go również w funkcję robienia zdjęć – odważny ruch, brawo Fuji! Oznacza to, że może jednak będę miał o czym pisać…

Wygląd i jakość wykonania

Aparat wygląda trochę tak, jakby brodaty drwal wyciosał go toporkiem z kawałka drewna. Nie ma tu za wiele krągłości, nie licząc pokręteł i muszli ocznej. Dominują za to proste krawędzie i płaskie powierzchnie, nadające mu dość minimalistycznej stylistyki. Moda na retro w tym sezonie obowiązuje nadal, więc nie można się spodziewać niczego innego po X-T10, ale teraz jest jeszcze bardziej surowo. Aparaty z serii OM-D Olympusa również wyglądem przypominają stare analogowe lustrzanki z lat 70-tych, ale jest w nich nieco więcej finezji – więcej przetłoczeń na obudowie, trochę więcej obłości, jakieś drobne stylistyczne smaczki. Inżynierowie Fuji się tak nie patyczkowali, wzięli pewnie ołówek i linijkę, odrysowali parę kresek i w ten sposób powstał projekt X-T10. No i kurde dobrze, bo ta prostota trafia w moje gusta. Aparat mi się po prostu podoba, nic na to nie poradzę. Olek E-M5 II był najładniejszym bezlusterkowcem, ale ten Fuji jest tak brzydki, że aż nawet piękniejszy. Rozumiesz?

Mamy tutaj przykład konstrukcji a’la lustrzanka, która oczywiście nie ma z nią nic wspólnego pod względem technicznym, a jedynie estetycznym. Aparat posiada bowiem kanciastą i podniesioną nieco ponad korpus obudowę wizjera, przypominającą obudowę wizjera opartego na pryzmacie. Rzecz jasna niczego takiego w środku nie ma, jest tylko elektronika i parę soczewek. Gabaryty na oko są podobne do X-E1, choć wizualnie nowszy model sprawia wrażenie nieco mniejszego. W rzeczywistości z jednej strony ma kilka milimetrów więcej, z drugiej mniej, ale jakby to uśrednić, to jeden pies… Wagowo to też ta sama liga, jak sądzę, więc żadnych niespodzianek tu nie ma. Na zdjęciach widać, jak to wszystko się prezentuje, toteż oszczędzę sobie dalszych malowniczych opisów.

Fuji poskąpił swojemu najmłodszemu dziecku uszczelnień, jednak jest to w pełni zrozumiałe. Wszak miał to być model tańszy, niż X-T1, a więc czegoś należało go pozbawić, aby uzasadnić różnicę w cenie. Na szczęście ogólna jakość wykonania wcale na tym nie straciła. Przede wszystkim górna i dolna część aparatu jest w pełni metalowa i wykonana z jednolitego bloku, a nie poskręcanych ze sobą blaszek. Wszystko, co znajduje się pomiędzy górnym i dolnym blokiem jest już plastikowe, ale wyściełane gumową okładziną przypominającą skórę, więc w żadnym razie nie wygląda odpustowo. Plastikowa jest też pokrywa lampy błyskowej, ale trzeba mocno się postarać, żeby to w ogóle zauważyć. Spasowanie elementów jest bardzo dobre, na pewno lepsze niż w X-E1. W końcu klapka portów, choć też plastikowa, nie trąci już tandetą jak we wszystkich pozostałych modelach Fuji, włącznie z tymi najdroższymi. Nawet przyciski są lepsze, bo nie sprawiają wrażenia, jakby ktoś napchał do nich waty – czuć ich kliknięcie i przede wszystkim są wypukłe, więc nie ma problemu z ich wciśnięciem. Po raz pierwszy trudno jest mi się tu do czegokolwiek przyczepić.

Ergonomia użytkowania

Na obudowie zarysowany jest niewielki uchwyt, którego należałoby raczej nazwać podpórką dla palców. Fajnie, że wyściełany jest gumą, która utrudnia wyślizgnięcie się aparatu z dłoni, ale nie da się zawiesić aparatu ma palcach jedynie na tym uchwycie, jak to można zrobić w X-T1 – kciuk zawsze musi być oparty o tylną ściankę. Tam też jest niewielka, chociaż wystarczająca podpórka dla kciuka, również gumowa. Na pewno jest dużo lepiej niż w X100T, którego pozbawiono w ogóle jakiekolwiek gripa, ale porównywalnie do X-E1. Z małymi i lekkimi obiektywami nie ma najmniejszego problemu, ale z czymś cięższym na bagnecie z pewnością zaczną się kłopoty z wygodnym utrzymaniem aparatu w ręce. Z pomocą na pewno przyjdzie dodatkowy grip, który można zakupić za niemałe pieniądze.

Przyciski, kółka i przełączniki są na swoim miejscu i nie mam żadnych zastrzeżeń do ich rozlokowania. Każdy, kto wcześniej miał do czynienia ze sprzętem Fuji, będzie czuł się jak w domu. Pojawiło się jednak kilka nowości w porównaniu do poprzednich modeli, które dodatkowo ułatwiają operowanie aparatem. Zniknął przycisk Fn przy spuście migawki (w jego miejscu pojawił się przycisk nagrywania wideo), którym najwygodniej zmieniało się czułość, a za to pojawiło się drugie kółko z przodu tuż poniżej. Dwa kółka to nic nadzwyczajnego, każda zaawansowana lustrzanka je ma, tak jak ma je np. X-T1. Cały pic polega jednak na tym, że oba te kółka nie tylko się obracają, ale można je też wcisnąć! Nie trzeba więc dodatkowego przycisku do zmiany ISO, bo wystarczy „nadusić” (pozdro dla poznaniaków!) przednie kółko i przekręcić, wybierając odpowiednią wartość. To nawet lepsze niż osobna tarcza, jaka była w X-T1, bo nie trzeba się mocować z jej blokadą i całą operację przeprowadzić można bez odrywania lewej ręki od obiektywu (a wciśnięcie tylnego kółka wywołuje powiększenie obrazu). Ta zmiana podoba mi się najbardziej.

Kolejnym zapożyczeniem z modelu X-T1 są osobne przyciski blokady ostrości i pomiaru ekspozycji. Ten pierwszy działa jednak tylko w trybie pojedynczego AF oraz do chwilowego uruchomienia AF w trybie manualnej ostrości. Nie można jednak przy jego pomocy uruchomić ustawiania ostrości w trybie ciągłego AF – przycisk staje się nieaktywny. Przydałaby się aktualizacja firmware, która to poprawi. Cieszy fakt, że zniknął rząd przycisków znajdujących się w starszych modelach po lewej stronie ekranu, tuż przy krawędzi. Za dużo tam było tych guzików i trudno było je znaleźć po omacku, bo albo były słabo wyczuwalne pod palcami, albo kolejność ich rozmieszczenia nie była do końca logiczna. Teraz przyciski są pogrupowane w bardziej przemyślany sposób i wszystkie najważniejsze znajdują się w zasięgu kciuka.

Ostatnią nowością jest kółko zmiany trybów… migawek… funkcji… Właśnie nie wiem jak nazwać, mydło i powidło. Generalnie jest to samo, co przełącznik znajdujący się w X-T1 tuż pod tarczą ISO. Znajduje się na nim dziewięć pozycji, ale w zasadzie tylko cztery nadają się do użytku: zdjęcia pojedyncze, zdjęcia seryjne z najwyższą szybkością, panorama i braketing ekspozycji. Pozostałe funkcje zabierają tylko niepotrzebnie miejsce i zamiast nich znaleźć mogło się coś bardziej przydatnego, jak np. ustawienia użytkownika czy zdjęcia poklatkowe. Nawet funkcja wideo byłaby lepsza, bo wówczas można by zwolnić czerwony guzik przy spuście migawki, czyli najbardziej strategiczne miejsce na aparacie, moim zdaniem. Pomimo nie do końca przemyślanej realizacji idea była jednak słuszna, bo dzięki temu nie trzeba już wciskać przycisku DRIVE, który również zniknął.

Szmery bajery

Fuji konsekwentnie olewa gadżeciarzy spragnionych nowych wodotrysków w aparacie fotograficznym. Od początku istnienia serii X, czyli od ładnych paru lat, oprócz Wi-Fi, elektronicznej migawki i timelapsów nie pojawiło się nic, co w folderach reklamowych można by okrasić tytułem “Przełom w fotografii”. Konkurencja staje na głowie, żeby upychać do tych swoich zabawek coraz to nowe bajery, mniej lub bardziej przydatne, a Fuji śpi. Nie ma w nim Androida, wypasionej stabilizacji matrycy, HDRów, trybu wysokiej rozdzielczości, focus stackingu, filmów 4K, odchylanych wizjerów, dodatkowych portów na zewnętrzne akcesoria, snopowiązałki ani nawet ekspresu do kawy. Pod tym względem X-T10 jest nudny jak przedłużacz do imadła.

Coś w tym rozdziale wypadałoby jednak napisać więcej. Na szczęście znalazłem ze dwa bajery, które warte są wspomnienia. Pierwszym jest tryb panoramy, który nie jest niczym nowym, ale działa sprawnie i może się do czegoś przydać. Kolejna rzecz to możliwość wywoływania RAWów w aparacie. To też chyba nie jest żaden nadzwyczajny patent, choć chyba nie wszystkie aparaty to mają. W Olympusach to było, ale obsługa była trochę mniej intuicyjna (choć to może kwestia przyzwyczajenia). W Fuji wystarczy wyświetlić wybrane zdjęcie i wcisnąć Q, by przejść do menu w którym możemy poprawić ekspozycję, zmienić DR, symulację filmu, kolory itp. Dzięki temu udogodnieniu zmniejszyłem ilość czasu przeznaczonego na obróbkę zdjęć na komputerze do minimum.

Bardzo często korzystam też z komunikacji poprzez Wi-Fi. Sporadycznie używam jej do kadrowania i wyzwalania migawki przy użyciu smartfona (w X100T częściej ze względu na brak uchylnego ekranu, więc był to najprostszy sposób na zachowanie dyskrecji podczas fotografowania na ulicy) i bardzo często do przesyłania zdjęć do smartfona, na którym bądź to je obrabiam w Snapseedzie, bądź przesyłam bezpośrednio znajomym albo do serwisów społecznościowych. Obecnie można przesyłać jedynie zdjęcia w formacie JPEG, ale odkąd aplikacje graficzne na urządzenia mobilne zyskały już możliwość edycji RAWów, czuję w kościach, że za jakiś czas Fuji pójdzie w tym kierunku. Takie przynajmniej mam pobożne życzenie.

Ach, byłbym zapomniał! Jest też przecież pełnoprawny tryb automatyczny, taki dla pełnokrwistych fotograficznych fajfusów. Wydaje się to dziwne, bo przecież jest on w każdym aparacie, prawda? No ale nie w Fuji, tutaj to nowość. Nawet jest osobna wajcha dedykowana do jego uruchomiania, pozwalająca w jednej chwili zaprzęgnąć całą inteligencję rozwielitki, w jaką wyposażony został aparat, aby wykonać zdjęcie, jakiego w żadnym innym trybie nie potrafiłby zrobić obsługujący go homo sapiens. Sprawdza się to wtedy, gdy mamy aparat ustawiony pod siebie i chcemy go dać na chwilę w ręce przypadkowej osoby, aby zrobiła nam pamiątkową focię. W każdym innym przypadku nie polecam, bo aparat po prostu głupieje, ustawia ostrość ciągle nawet jak trzymamy go w kieszeni, sam sobie wybiera tryby tematyczne kompletnie z dupy, nie pozwala praktycznie niczego zmienić. Kaszana…

Sprawność działania

W tym rozdziale sporo jest niuansów i różnego rodzaju zależności wpływających na szybkość i sprawność działania. Zacznę więc od rzeczy, które nie budzą wątpliwości i łatwo je scharakteryzować. Generalnie nie ma żadnych bardzo uciążliwych wad, które utrudniałyby korzystanie z X-T10. Aparat włącza się rozsądnie szybko, żwawo reaguje na zmiany ustawień, z szybką kartą pamięci zapis pojedynczych zdjęć i ich podgląd jest płynny. Bateria spokojnie wytrzymuje przynajmniej te 300 zdjęć, choć dużo zależy od sposobu obsługi. Można w kwadrans zrobić nawet 1000 zdjęć aż do wyczerpania energii, a można włóczyć się po mieście przez kilka godzin z włączonym aparatem i zrobić w na jednej baterii zaledwie 150 klatek. Wpisuje się to w obowiązujący standard tego, jak bezlusterkowiec powinien działać, aby jego obsługa nie była frustrująca. Żadnych nadzwyczajnych osiągnięć tu nie ma, ale też i nie ma na co narzekać. Trzeba się jedynie przyzwyczaić do sposobu wybudzania aparatu z trybu uśpienia, bowiem nie reaguje on na wciśnięcie dowolnego guzika. Tylko wciśnięcie i przytrzymanie przez chwilę spustu migawki pozwala na powrót uruchomić aparat.

Autofocus na pewno nie ustępuje niczym temu z X-T1 i jest wyraźnie lepszy od wszystkich pozostałych Fuji, jakie kiedykolwiek miałem w rękach. Już w X100T nie było najgorzej, ale porównując oba aparaty jednocześnie zauważyłem, w gorszym świetle X-T10 jest szybszy i łatwiej sobie radzi z ustawieniem ostrości na mało kontrastowych obiektach. Z kolei X-E1 wypada przy nim naprawdę blado, jakby był z poprzedniej epoki. Jeśli chodzi o pojedynczy AF, to nigdy nie sprawił mi on żadnych niemiłych niespodzianek. Owszem, czasem zdarza mu się przejechać przez cały zakres ostrości, ale po ułamku sekundy błądzenia skutecznie odnajduje trop. Nie zaryzykuję stwierdzenia, że działa on tak sprawnie, jak AF w podobnej cenowo lustrzance, ale dam sobie rękę uciąć, że w większości przypadków to będą różnice na granicy ludzkiej percepcji.

Nowością jest opcja śledzenia obiektu w trybie ciągłym autofocusa. W recenzji X100T i X-T1 z radością zwróciłem uwagę na to, że aparaty te w końcu zostały wyposażone w coś, co można nazwać ciągłym AF. Brakowało tylko wspomnianego śledzenia, aby tryb ten był w pełni funkcjonalny. No i proszę, wykrakałem, X-T10 już to ma! Co więcej firmware X-T1 też został zaktualizowany, przez co i do niego ta funkcja została wprowadzona tylną furtką. Działa ona na dwa sposoby: w strefie w centrum kadru, w której działa tylko dziewięć czujników detekcji fazy albo w szerokiej strefie, gdzie wykorzystywane są również wszystkie pozostałe czujniki detekcji kontrastu. Jak to działa? W pierwszym trybie zupełnie nieźle, przynajmniej w takich warunkach oświetleniowych, w jakich przyszło mi fotografować. Nie trzeba już kurczowo podążać za poruszającym się obiektem, modląc się tylko o to, aby środkowy punkt nie powędrował gdzieś na inny plan. Rozszerzony obszar pozwala na pewien margines błędu w panoramowaniu, a zgromadzone w nim punkty AF z reguły trafnie zmieniają się, by poruszający się obiekty był w zasięgu przynajmniej jednego z nich. Punkty fazowe są nieco szybsze, niż te odpowiedzialne za detekcję kontrastu – sprawdziłem, różnica jest odczuwalna. Wydaje mi się, że tryb ten jest odrobinę lepszy niż w Olku E-M5 II.

W drugim trybie, kiedy aparat może śledzić ruch obiektu w całym kadrze bywa już różnie. Problem polega na tym, nie ma żadnego sposobu na to, aby wskazać aparatowi, który obiekt ma śledzić. Automatyka próbuje sama zgadnąć, o co nam chodzi, a to się zazwyczaj kończy źle. Pół biedy, jak postawimy aparat na statywie i w kadrze pojawi się jeden poruszający się obiekt na statycznym tle, wówczas aparat sobie poradzi. Gorzej jeśli fotografujemy np. ruch samochodów na ulicy, gdzie w kadrze dużo się dzieje. Punkty AF będą tańczyć po całym kadrze, nie wiedząc czego mają szukać. W aparatach konkurencji można wybrać jeden punkt, naprowadzić go na obiekt i reszta już dzieje się sama. Założę się, że tak samo będzie w kolejnej generacji bezlusterkowców Fuji, ale teraz jest jeszcze za wcześnie, aby uznać ten sposób działania AF za w pełni użyteczny.

Pewną niedogodnością jest też to, bufor w trybie zdjęć seryjnych został mocno okrojony w porównaniu do X-T1. Przy pełnej szybkości można zrobić tylko kilka klatek aż do jego zapełnienia. To zbyt mało… Sytuacja poprawia się po przełączeniu na JPEGi, wtedy można liczyć na 10-12 zdjęć, zanim aparat dostanie czkawki. Nawet gdyby AF był perfekcyjny, X-T10 nie nadawałbym do żadnej poważnej fotografii sportu, chociaż amatorowi okazjonalnie próbującemu swoich sił w tej dziedzinie być może to wystarczy. Przy odrobinie wprawy i umiejętności wciskania spustu migawki w decydującym momencie, a nie na pół godziny przed nim, z pewnością da się to obejść.

Wizjer i ekran

Siedzę i zachodzę w głowę, o czym tu można napisać. No jest ekran i jest dobry, chociaż według specyfikacji ma nieco mniejszą rozdzielczość, niż ten w X-T1 czy X100T. Trudno to jednak zauważyć, ostrości wyświetlanym na nim zdjęciom na pewno nie brakuje. Kolory też prezentują się dobrze, jasność jest zadowalająca w słoneczny dzień, choć oczywiście lepiej używać wtedy wizjera. Najlepszą cechą tego ekranu jest jednak to, że można go odchylić w górę lub w dół, co niesie oczywiste zalety. Fajnie by było, gdyby ekran był na przegubie z możliwością odchylenia go na bok i obrócenia, ale i tak dobrze, że w ogóle można ustawić go pod kątem. Niestety nie jest to ekran dotykowy, co niezmiernie mnie smuci. Już nawet Leica, będąca wręcz synonimem fotograficznego konserwatyzmu, oferuje dotykowy ekran w swoich najnowszych aparatach. Do roboty, jajogłowi z Fuji!

Wizjer z kolei jest naprawdę fajny. Nie jest tak ogromny, jak w X-T1, ale wystarczająco duży, by nie powodować klaustrofobii. Przede wszystkim jest wyraźny, nie smuży, nie klatkuje. Kolory są dobre, nie tak wyprane jak w X100T, a rozpiętość tonalna całkiem przyzwoita. Gołym okiem zobaczymy więcej w bardzo kontrastowych scenach, ale jak na wizjer elektroniczny jest naprawdę dobrze. No i widoczność w kiepskim oświetleniu też jest niczego sobie, choć pojawia się lekki szum, które jednak nie jest dominujący i nie utrudnia kadrowania. Gorzej jeśli włączymy focus peaking, wówczas szum uwydatnia się znacznie i ręczne ustawienie ostrości w gorszym świetle graniczy wręcz z cudem. Lepiej wtedy wcisnąć tylne kółko i pracować na powiększeniu kadru – będzie szum, ale nie aż tak intensywny. W dobrym świetle focus peaking sprawdza się za to znakomicie. Czujnik zbliżeniowy jest trochę nadaaktywny jak na mój gust i reaguje ze zbyt dużej odległości. Trzymanie aparatu nisko przy biodrze często powoduje niechciane przełączanie się obrazu między ekranem i wizjerem. Na szczęście wystarczy jedno naciśnięcie guzika przy wizjerze, żeby pozbyć się tego ustrojstwa.

Obiektywy

X-T10 miałem okazję używać z trzema obiektywami systemowymi, a właściwie to z czterema, jeśli liczyć manualnego Ciamcianga. Do dyspozycji był “kitowy” XF 16-50 f/3,5-5,6 oraz zestaw stałek: XF 18 f/2, XF 35 f/1,4 i wspomniany Samyang 12 f/2. Zacznę od najnudniejszego obiektywu, czyli od zmiennoogniskowego. To typowy bieda-zoom wykonany całkowicie z poliwęglanu (tak się mówi o plastiku, żeby brzmiało mniej plastikowo), bardzo lekki, tak jakby był pusty w środku. Bagnet też został wykonany w kosmicznej technologii poliwęglanowej, choć przy tak małej wadze nie sądzę, aby mocowanie było nadmiernie obciążone. Obudowę obiektywu łatwo porysować, wystarczy wrzucić go do tej samej przegródki w torbie z innymi metalowymi szkłami – sprawdzone w praktyce, nie polecam. Zoom ten nie ma też pierścienia przysłony, tak charakterystycznego dla większości obiektywów systemu X. Jakość wykonania nie jest zła, ale taniość widać z każdej strony. Ostrzy szybko i cicho, ma stabilazję obrazu o typowej skuteczności pewnie gdzieś w okolicach 3 EV i, o dziwo, optycznie jest naprawdę niezły, zupełnie przyzwoity od pełnej dziury na wszystkich ogniskowych. Jedynie praca pod światło pozostawia nieco do życzenia, ale biorąc pod uwagę jego cenę w zestawie – jakieś 200 zł – to spokojnie można go kupić i trzymać w szufladzie na okazję jakiejś wycieczki czy spaceru. Jako przycisk do papieru się nie nadaje, jest za lekki.

XF 18 f/2 to dla mnie ciężki orzech do zgryzienia… W internetach ten obiektyw osiągnął już niemal status kultowego, a każda próba wyrażenia sprzeciwu wobec tej opinii kończy się niemal wirtualnym ukamienowaniem ze strony talibów z zakonu Fujifilm. Po części rozumiem, bo to bardzo zgrabny, malutki obiektyw z przyzwoitym światłem, metalowy, dobrze wykonany, z hipsterską metalową osłoną przeciwsłoneczną. W dodatku gdy system raczkował był to najszybszy obiektyw w całej gamie i chyba jedyny, w którym praca AF nie doprowadzała człowieka do szału. Ale nie oszukujmy się, optycznie szaleństw nie ma… Na pełnej dziurze obraz jest ostry tylko w centrum kadru, a na brzegach i w rogach jest źle, po prostu źle. Na moje oko gorzej, niż w obiektywie w X100T. Po przymknięciu o działkę sytuacja poprawia się tylko trochę i dopiero w okolicach f/4-5,6 można powiedzieć, że szkło jest w miarę równe, z emfazą na określenie “w miarę”. Praca pod słońce jest równie słaba, co opisanym wyżej zoomie, ale te flary i bliki czasem nawet fajne są. I uwaga, teraz zaskoczenie: czy mi te nieostrości w rogach przeszkadzają? Otóż nie! Początkowo było rozczarowanie, ale z czasem, wraz z użytkowaniem tego obiektywu, zacząłem go lubić i spodobał mi się nawet obrazek, jaki on produkuje. Te niedoskonałości nadają mu charakteru i plastyki, choć używam tego słowa z obrzydzeniem, bo często wykorzystywane jest do opisywania czegoś, co nie istnieje (za to świetnie służy do walki z dysonansem zakupowym i zracjonalizowania sobie kolejnych tysięcy złotych wydanych na niepotrzebny sprzęt). Do streeta jest to rewelacyjny wybór – dyskretny, szybki, dzięki relatywnie małej przysłonie da się go użyć wieczorem albo gdzieś w ciemnej bramie, choć przy bardziej statycznych ujęciach, bo do ludzi w ruchu czasem brakuje mi tej działki przysłony, pozwalającej uzyskać krótszy czas naświetlania.

Perełkę zostawiam na koniec, a jest nią XF 35 f/1,4. Uważam, że jest to najlepszy obiektyw w systemie pod względem stosunku jakości do ceny. To dlatego, że jakość jest bezkompromisowa, a cena dość przystępna, przynajmniej przy zakupie w promocji, których w ciągu roku Fuji organizuje przynajmniej kilka. Ten obiektyw na pełnej dziurze jest ostrzejszy, niż XF 18 f/2 po solidnym przymknięciu. Nie jest tak szybki, ale po podpięciu go do X-T10 pracuje zupełnie znośnie, nie tak jak z X-E1. Szkło jest w metalowej obudowie, w zestawie nie zabrakło lanserskiej osłony przeciwsłonecznej. Ogniskowa nadaje się i do streeta, i do portretu, a światło czyni ten obiektyw idealnym do fotografowania nocą z ręki, przynajmniej w mieście w świetle latarni. Trochę tych szkieł Fuji już przeszło przez moje ręce, miałem zarówno XF 23 f/1,4, jak i XF 56 f/1,2 – dwie jasne bestie – ale to zdjęcia z XF 35 f/1,4 przemawiały do mnie najbardziej. Dla mnie jest to obowiązkowy obiektyw dla każdego użytkownika systemu, koniec i kropka. A Samyanga pominę, bo nie jest to obiektyw Fuji, ale jeszcze kiedyś o nim wspomnę kilka słów, bo też jest zacny.

Jakość obrazu

Nie zmieniło się nic od czasu X100T i X-T1 jeśli chodzi o jakość obrazu. Mogę jedynie powtórzyć to, co pisałem w poprzednich recenzjach. Najprościej byłoby zastosować metodę kopiuj-wklej, ale postaram się napisać coś od siebie. Trudno, jakoś zniosę to irytujące poczucie deja vu. Wracając do temu, podtrzymuję swoją opinię, że Fuji oferuje najlepszą jakość obrazu na rynku spośród wszystkich aparatów z matrycą w rozmiarze APS-C i mniejszym. Nie będzie problemem znalezienie konkurenta, który osiągałby wyższą rozdzielczość, wszak 16 mpx dzisiaj już nie szokuje, aczkolwiek ta matryca bez filtra AA i tak niewiele pod tym względem odstaje od najlepszych (a dzięki układowi filtrów kolorów X-Trans w większości przypadków nie trzeba się martwić wystąpienie efektu mory).

Testów laboratoryjnych nie będę tutaj referował. Ci, którzy ich potrzebują zapewne doskonale wiedzą, gdzie ich szukać, a Ci którzy nie wiedzą zapewne ich nie potrzebują… Nie bawiłem się w wykonywanie zdjęć testowych i porównywanie ich w maksymalnym powiększeniu, więc nie będę się za długo mądrzył. Napiszę tylko, że jakość zdjęć na czułości ISO 6400 jest dla mnie jeszcze akceptowalna i pozwala na pewien zakres obróbki w postprodukcji. Szum oczywiście jest widoczny, ale nie jest destrukcyjny dla jakości obrazu. Na jednym z zamieszczonych tu zdjęć widać kilka wydruków z X-T10, w tym dwa na wysokich czułościach, i wierzcie mi na słowo: na papierze w formacie A4 nie ma ani grama szumu. Nie widać też skutków ubocznych nadmiernego odszumiania. Dla mnie oznacza to tyle, że wychodząc nocą na ulicę i mając do dyspozycji jasny obiektyw praktycznie nie jestem w żaden sposób ograniczony przez aparat, mogę zrobić w zasadzie każde zdjęcie w każdym typowych dla tej sytuacji warunkach.

Myślę jednak, że to nie niski poziom szumów jest największym atutem X-T10, a dwie kolejne cechy, o których teraz wspomnę. Pierwszą są świetne osiągi matrycy pod względem DR, dające plikom RAW imponującą elastyczność w odzyskiwaniu informacji z prześwietlonych i (w głównej mierze) niedoświetlonych partii obrazu. Zaryzykuję stwierdzenie, że doszliśmy już do takiego etapu w technologii fotografii cyfrowej, że technika HDR jest już tylko rodzajem filtru artystycznego, a nie niezbędnym narzędziem do rejestracji obrazu o wysokiej dynamice – teraz w zupełności wystarczy do tego jeden plik. W większości przypadków nie trzeba nawet grzebać w RAWach, bowiem Fuji umiejętnie wykorzystuje właściwości swoich matryc także w swoim silniku JPEG. Mam tu na myśli tryby DR200 i DR400, które wyciskają z matrycy odpowiednio jedną lub dwie działki więcej informacji ze świateł. Nagminnie używam tego drugiego trybu i nie przebierając w słowach jestem wręcz oczarowany tym, jak JPEGi radzą sobie w mocno kontrastowych warunkach oświetlenia. Bywa tak, nie brakuje czasu na odmierzanie parametrów ekspozycji – trzeba szybko zrobić zdjęcie, inaczej okazja ucieknie. Polegam wówczas w pełni na wskazaniach światłomierza i tuż po zrobieniu zdjęcia miewam czasem obawy, że tym razem się nie uda, że będzie przepał na pół kadru, że automatyka sobie nie poradzi pod słońce. Po czym włączam podgląd, a tam niespodzianka: wszystkie światła mieszczą się w histogramie. Normalnie gusła i czary!

Drugą mocną kartą Fuji jest jego silnik JPEG. Producent chwali się, że w zespole inżynierów odpowiedzialnych za jakość obrazu pracują ludzie, którzy swoje doświadczenie zdobywali jeszcze przy produkcji filmów. Jestem z natury sceptykiem, więc uznałbym to za kolejne marketingowe banialuki, którymi mamią nas foldery reklamowe i sponsorowane artykuły. Przyznać jednak muszę, że jakość obrazu w plikach JPEG z aparatów Fuji nie ma sobie równych w moim subiektywnym odczuciu. Inni producenci przyzwyczaili mnie, że obraz prosto z puszki w najlepszym przypadku bywa nudny i poprawny, ale X-T10 łamie ten schemat. JPEGi są po prostu miłe w odbiorze, bez kolorystycznych udziwnień, bez przesadzonego kontrastu, bez budyniowo-ciapkowatego odszumienia i bez wyostrzania raniącego oczy. Trudno mi znaleźć odpowiednie słowa… Rzekłbym, że JPEGi z Fuji są miękkie i stonowane (na standardowych ustawieniach, bo można trochę pogrzebać w menu i sprawić, że będą zupełnie inne), co nie znaczy, że pozbawione ostrości i soczystości. Przesadą byłoby powiedzieć, że wyglądają analogowo, ale z całą pewnością wyglądają mniej cyfrowo, niż JPEGi konkurencji. Myślę, że tajemnica tkwi w dobrym automatycznym balansie bieli i umiarkowaniu. Oczywiście można sobie ustawić profil Velvia i uzyskać oczojebne cukierkowe kolory, ale można też przygasić je jeszcze bardziej w dwóch wersjach profilu Pro Negative. Najlepiej jednak sprawdza się profil standardowy i Classic Chrome, który daje nieco zimniejszy i bardziej kontrastowy obraz, najbardziej zbliżony do filmu. Wszystkie zdjęcia zamieszczone w tej recenzji to właśnie JPEGi prosto z puszki, w większości nie poddane żadnej obróbce poza kadrowaniem, prostowaniem i wyostrzeniem po zmniejszeniu. Niektóre przepuściłem przez Snapseeda lub Color Efex, ale bez żadnej ekstremalnej ingerencji – głównie polegało to na dodaniu winiety i podbiciu struktury. Wszelkie ingerencje w zdjęcia wymieniłem w podpisie każdego z nich, widocznym na dole po powiększeniu. Więcej JPEGów z X-T10 zamieściłem też tutaj.

Podsumowanie

W pierwszych modelach z serii X Fujifilm nie uniknęło kilku wpadek i potrzeba było nieco czasu, aby system wyrósł z chorób wieku dziecięcego. Mam tu na myśli przede wszystkim dość przeciętny autofocus, kiepskie wizjery, powolne działanie i parę drobniejszych potknięć. Mimo wszystko od początku aparaty tej marki wzbudzały zainteresowanie, przynajmniej moje, swoim organicznym podejściem do kwestii ergonomii i sterowania, bardzo dobrą jakością obrazu i, nie ukrywam, wzornictwem. X-T10 jest spadkobiercą wszystkich najlepszych rozwiązań, z których znane jest Fuji, ale jest to już konstrukcja w pełni dojrzała, w której udało się uniknąć większości błędów z przeszłości. Rzecz jasna nie jest aparat idealny, pewnych rzeczy można w nim nie lubić, ale nie wynikają one z tego, że inżynierowie spartolili swoją robotę. To był bardzo przyjemny czas spędzony z tym aparatem i myślę, że zaowocował kilkoma fajnymi zdjęciami. Używanie X-T10 z porządnymi szkłami to frajda w najczystszej postaci.

Dla kogo jest ten aparat? Przede wszystkim dla entuzjasty szukającego sprzętu, który nie będzie go ograniczał, a przy tym nie będzie kosztował fortuny. X-T10 jest najtańszym w historii bezlusterkowcem Fuji wyposażonym w wizjer, który możliwościami tylko nieznacznie ustępuje modelowi najdroższemu. W zasadzie uszczelnienia i bufor pozwalający na zrobienie dłuższej serii zdjęć to jedyne, co musimy poświęcić (no, jeszcze możliwość podpięcia pionowego gripa). Jeśli więc nie fotografujesz sportu w burzy piaskowej lub w tropikalnej ulewie, X-T10 powinien być, w mojej skromnej opinii, oczywistym wyborem, o ile w ogóle jesteś zainteresowany sprzętem Fuji. Dzisiaj, w dniu publikacji niniejszej recenzji, trwa jeszcze promocja Fujifilm, w której można uzyskać zwrot części pieniędzy wydanych na zakup X-T10. Czyni to jego cenę naprawdę bardzo atrakcyjną i tym samym jest to jedna z lepszych ofert na rynku jeśli chodzi o stosunek ceny do jakości obrazu i możliwości fotograficznych sprzętu.