Fujifilm X100T – trzy razy jeden

Gadżeciarstwo to ciężka choroba, która w fotograficznym światku odcisnęła szczególne piętno. Prawdą jest, że fotografia należy do grupy hobby/profesji dość mocno związanych z narzędziem koniecznym do jej uprawiana. Producenci prześcigają się w tworzeniu coraz nowszych i zawaansowanych technologicznie urządzeń, mamiąc klientów obietnicą lepszych zdjęć czy nowych możliwości, jakie się przed nimi otworzą, gdy ci zakupią kolejny aparat lub obiektyw. No a baranki kupują, w dobrej wierze oczywiście, najczęściej nawet nie zdając sobie sprawy ze swojej ułomności i wierząc mocno w słuszność (lub wręcz konieczność) podjętej decyzji. Jak się z tego wyleczyć? Kupić sobie kolejny aparat!

Tak, baranek Sarwiński znowu dał się złupić chytremu sprzedawcy… Wiem o tym, że jestem mistrzem w racjonalizowaniu swoich, nie zawsze mądrych, wyborów – tym razem jednak było inaczej. Owszem, miałem GAS, ale nie ten, o którym myślicie. Gear Aquisition Syndrome, czyli Syndrom Nabywania Sprzętu, to zgrabne podsumowanie istoty fotograficznego gadżeciarstwa. Tym razem dopadły mnie jednak inne “gazy”, które określiłbym jako Gear Avoidance Syndrome, czyli Syndrom Unikania Sprzętu. Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi – trzeba dać porządnego SUSa intelektualnego w absurd, żeby twierdzić, że zakup nowego aparatu podyktowany był potrzebą uniknięcia kupowania nowego aparatu. Cóż, meandry mojego rozumawania są w tym przypadku wyjątkowo kręte, ale obiecuję podjąć się próby ich wyjaśnienia zanim jeszcze postawię ostatnią kropkę w tym tekście. A tymczasem przybliżę nieco rzeczony aparat, wszak ma to być jego recenzja.

Fujifilm X100T, bo o nim mowa, to jeden z nowszych opróżniaczy portfela fotografa, jaki trafił na rynek. Jednocześnie jest trzecim wcieleniem modelu X100, który zadebiutował już kilka lat temu. Aparat należy do kategorii tzw. zaawansowanych kompaktów z dużą matrycą, czyli zabawek cechujących się niewymiennym obiektywem na stałe wbudowanym w aparat, tak jak w tanich małpkach, ale o jakości obrazu i możliwościach fotograficznych adresowanych do bardziej wymagających użytkowników. Ponadto zaliczyć go też trzeba do kategorii aparatów z obiektywem stałoogniskowym, czyli bez wajchy do “przybliżania i oddalania” – jedyny zoom, w jaki wyposażono X100T, to zoom nożny. Chcesz zrobić zbliżenie? Podejdź sobie… I dlatego właśnie wymyśliłem sobie, że jest to sprzęt “trzy razy jeden”: jeden aparat, jeden obiektyw, jedna ogniskowa. Brzmi trochę ascetycznie, no i o to właśnie chodzi.

Wygląd i jakość wykonania

Kolejną kategorią, do której można zaliczyć X100T, są modne ostatnio aparaty w stylu retro. Tak jak wszystkie aparaty Fuji z serii X, tak i ten nawiązuje stylistyką do aparatów sprzed dziesiątków lat. Na szczęście nie jest to tandetna imitacja, która niczemu nie służy, lecz bezpośrednie przeszczepienie sprawdzonych już rozwiązań na grunt nowoczesnego cyfrowego aparatu. Szybka wizjera nie jest elementem dekoracyjnym, tylko w istocie kryje prawdziwy optyczny wizjer. Wszelkie pierścienie, pokrętła i przełączniki nie są żadnymi wypustkami czy wytłoczeniami, tylko służą do sterowania aparatem. Żaden z elementów stylistyki nie pojawił się w oderwaniu od praktycznej funkcji, jaką pełni. Gdyby stworzyć ten aparat wzorując się na nowoczesnym wyglądzie iPhona, ale zachowując ten sam sposób obsługi, pewnie zniknęłaby z niego jedynie imitująca skórę okładzina i pojawiłoby się więcej obłości – ot, całe retro.

Nie mam większych zastrzeżeń do jakości wykonania, jest ona na wysokim poziomie, na równi z najlepszymi aparatami, z jakimi miałem do czynienia. Fuji nie jest uszczelniony, więc na próżno doszukiwać się w nim wykonania typowego dla aparatów z najwyższej półki, niemniej jednak sprawia dobre wrażenie, a i drobny deszcz też przeżył bez żadnego problemu. Góra i dół aparatu to dwa metalowe odlewy – każdy z nich stanowi monolit, a więc nie ma żadnych problemów ze spasowaniem elementów. Reszta, jak sądzę, to już plastik, ale i tak oklejony poprawiającą uchwyt okładziną, więc nie mamy wrażenia, że coś tu do siebie nie pasuje. Kółka nastaw, pierścienie na obiektywie, dźwignia przełącznika wizjera, włącznika zasilania i spust migawki też są metalowe i nie mają żadnych luzów. Przyczepię się jedynie do klapki zasłaniającej porty, znajdującej się z boku pod prawą dłonią. Nie razi mnie to, że jest plastikowa, ale otwiera się zbyt lekko. Potrafi się nawet przykleić do spoconej dłoni i lekko otworzyć, gdy zdejmiemy rękę z aparatu. Nieco mocniejsza sprężyna w klapce rozwiązałaby ten problem.

Aparat występuje w dwóch wersjach kolorystycznych: lśniącej niczym sreberko od czekolady i czornej jak gęba górnika palącego opony na ulicach Warszawy. Obiektyw jest bardzo kompaktowych rozmiarów, co jest dla mnie szczególnie istotną sprawą – nie rzuca się w oczy. Zamiast plastikowego dekielka, wtykanego w gwint wokół obiektywu, tutaj mamy dekielek a’la wieczko kremu Nivea, nakładany na obiektyw. Wykonany jest on z metalu, więc komponuje się z całą resztą i przy okazji nadaje się do testowania odporności ekranu telefonu, jeśli wepchniemy je oba do tej samej kieszeni. W razie potrzeby można też użyć go do wykrajania z rozwałkowanego ciasta okrągłych kawałków na mini pierogi. Z kolei pasek, z jakim dostarczony został aparat, jest zupełnie standardowy, wykonany z tworzywa sztucznego i oczywiście informujący potencjalnego amatora cudzej własności, jakiej marki aparat wisi na szyi jego ofiary. Napis nie jest jednak szczególnie oczojebny – jeśli złodziej będzie miał wadę wzroku, raczej zapoluje na kogoś z Canonem.

Ergonomia użytkowania

Nie miałem wcześniej do czynienia ani z modelem X100, ani X100S, wobec czego o tym, co zmieniło się w najnowszym Fuji względem jego poprzedników pisać nie będę. Używam jednak modelu X-E1, który reprezentuje nieco inne podejście w kwestii rozlokowania przycisków. Fuji dążył w X100T do ujednoliceniu interfejsu, tak by upodobnić go tego znanego już z modelu X-E2 i X-T1. Podstawowe elementy sterowania, charakterystyczne dla tej marki, pozostały niezmienne. Nadal jest pierścień przysłony wokół obiektywu, kółko czasów i kompensacji ekspozycji na górnej ściance, włącznik zespolony ze spustem migawki, przycisk funkcyjny w zasięgu palca wskazującego, rolka pod kciukiem i ciąg przycisków z lewej strony ekranu. Część przycisków zmieniła jednak swoje miejsce i nie zamierzam być pobłażliwy – być może w porównaniu do poprzedników jest lepiej, ale w stosunku do X-E1 w kilku przypadkach wcale nie są to pozytywne zmiany.

Przede wszystkim przyciski stały się mniejsze i gorzej wyczuwalne pod palcami. Zimą, mając rękawiczki na dłoniach, naprawdę trudno obsługiwać je bez konieczności rzucenia okiem, czy wciskamy odpowiedni guzik. Mam na myśli głównie przyciski z lewej strony ekranu – pozostałe nie sprawiają tak dużego problemu. W recenzji X-E1 cieszyłem się, że Fuji idzie pod prąd tendencji do przesadnej miniaturyzacji, a teraz skośnoocy inżynierowie leją mi na łeb kubeł zimnej wody… Kolejna rzecz to przeniesienie przycisku podglądu zdjęć z pierwszej, najwyższej pozycji, na drugą, przez co odnalezienie go po omacku jest trudniejsze. Z kolei na pierwszej pozycji znalazł się przełącznik ekran/wizjer, do którego obsługi potrzeba teraz lewej ręki, zamiast kciuka prawej, tak jak to miało miejsce w X-E1. W dodatku wcześniej przycisk ten był trzystopniowy, przełączając kadrowanie między ekranem, wizjerem lub pozostawiając tę czynność automatycznemu czujnikowi zbliżeniowemu. Teraz doszła czwarta funkcja, a mianowicie wygaszenie wizjera w chwili odsunięcia aparatu od oka. Niby ma to służyć oszczędzaniu energii z akumulatora, w praktyce jednak wizjer i tak jest przez większość czasu aktywny, bo nosząc aparat na szyi przylega on do ciała, blokując czujnik zbliżeniowy. Samo wygaszanie i ponowne włączanie wizjera powoduje dodatkowo irytujące opóźnienie. Jakby tego było mało, teraz aby przełączyć się z wizjera na ekran, a potem z powrotem na wizjer, trzeba wcisnąć ten przycisk czterokrotnie. Bez sensu…

Uchwyt w X100T albo się kocha, albo nienawidzi. Nie sprawia on dyskomfortu, jeśli aparat przez większość czasu wisi na pasku, a w rękę chwytamy go tylko na czas wykonania zdjęcia. Radzę jednak zapomnieć o noszeniu tego aparatu w ręku przez dłuższy czas – bez dodatkowego gripu prędzej czy później się po prostu wyślizgnie. Brakuje podpórki dla kciuka, przydałaby się też bardziej zarysowana krawędź uchwytu z przodu, aby można było o nią oprzeć palce. Nie przeszkadza mi to, bo aparat i tak zawsze dynda sobie na pasku, ale wielu osobom z pewnością nie przypadnie to do gustu.

Do pozytywnych zmian zaliczyłbym możliwość zaprogramowania jednej z wielu funkcji do każdego z przycisków czterokierunkowego wybieraka, jak i do trzech pozostałych przycisków funkcyjnych. Wybierak można na przykład zaprogramować pod bezpośredni wybór punktu AF, co w pierwszej kolejności zrobiłem, lecz okazało się wkrótce, że jeszcze gdzieś muszę zaprogramować przycisk ISO, kompensacji siły błysku, filtru ND, makro i Wi-Fi, które to funkcje potrzebne mi są “na wierzchu”. Przycisków funkcyjnych już nie wystarczyło, więc zrezygnowałem z bezpośredniego wyboru punktu AF, uzyskując w ten sposób kilka dodatkowych guzików do dyspozycji. Zakres kompensacji ekspozycji na dedykowanym kółku został też rozszerzony do +/- 3 EV, a podręczne Q Menu można teraz konfigurować, ustawiając kolejność kafelków według własnych potrzeb i dodawać do nich dodatkowe funkcje.

Szmery bajery

Fuji X100T został wyposażony w kilka wodotrysków, które w żadnym razie nie są przełomowe, ale pozwalają mu dotrzymać kroku konkurencji w wyścigu na ilość oferowanych bajerów. Na pokładzie znalazły się nic nie warte filtry artystyczne, tryb podwójnej ekspozycji, panorama i tego typu pierdoły. Z bardziej użytecznych rzeczy zagościł w końcu tryb Timelapse, pozwalający na automatyczne wykonanie iluś tam zdjęć w jakimś tam odstępie czasu w celu stworzenia animacji poklatkowej. Przyznam, że nie używałem jeszcze tej funkcji (korzystam z aparatu dopiero od dwóch miesięcy), więc nie wiem, czy ta animacja tworzy się sama, czy trzeba ją posklejać na komputerze. Jak już się dowiem, to nie omieszkam uzupełnić recenzję o swoje spostrzeżenia, chociaż wujek Google pewnie i tak wcześniej odpowie na wszystkie pytania. W aparacie znalazł się też tryb video, który… jest (no chyba, że pod przyciskiem nagrywania zaprogramujecie inną funkcję, to wtedy go nie będzie).

Migawka elektroniczna to nowość, której wszyscy pragnęli. A skoro wszyscy “mają Mambę, to mam i ja”. Tyle tylko, że ani razu z niej nie skorzystałem. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby zabrakło mi czasów naświetlania przy wykorzystaniu mechanicznej migawki – wbudowany filrt ND załatwia problem z powodzeniem. Może w aparatach z migawką szczelinową takie rozwiązanie miałoby sens, bowiem migawka elektroniczna jest kompletnie bezgłośna, zapewniając dyskrecję fotografowania. Rzecz w tym, że mechaniczna migawka w X100T również jest bardzo cicha, więc to raczej taki chwyt marketingowy: “patrz na mnie, mam migawkę elektroniczną”.

Najważniejszą, z mojego punktu widzenia, rzeczą jest pojawienie się pełnoprawnego WiFi, czyli nie tylko takiego pozwalającego na przesyłanie zdjęć na telefon, ale też na bezprzewodowe sterowanie aparatem przy jego użyciu. Byłem oczarowany tą funkcją w testowanym jakiś czas temu Olympusie O-MD E-M10 i z radością powitałem ją w X100T. Działa ona równie dobrze, chociaż początkowo miałem problem z nawiązaniem połączenia z aparatem. Udawało mi się to dopiero za którymś razem, po kilku minutach prób. Okazało się jednak, że problem tkwi w moim telefonie – nie wiem, czy chodzi o konkretny egzemplarz, model, wersję systemu czy jakieś inne aplikacje, które się ze sobą “gryzą”. Na innym urządzeniu połączenie następowało za każdym razem w ciągu kilku sekund. Doszedłem w końcu do tego, że przed połączeniem muszę wejść w ustawienia telefonu i wykasować zapamiętaną sieć WiFi (aparat jest widoczny właśnie jako sieć) i dopiero wtedy nawiązać połączenie. Jest to kłopotliwe, ale rozwiązuje problem na pewien czas, więc nie muszę wykonywać tej czynności zawsze.

Dużo korzystałem też z opcji przesyłania zdjęć na telefon. Do tej pory nie widziałem dla niej zastosowania, no bo jak to? Trzeba przecież zgrać RAWy na komputer i je porządnie obrobić, dopiero wtedy powstaje z nich coś, co można nazwać zdjęciem. Powoli zaczynam jednak przekonywać się do tego, że nie zawsze jest to konieczne, a mając aparat z bardzo dobrym silnikiem JPEG często można odpuścić sobie grzebanie w RAWach, drobną obróbkę wykonując nawet na telefonie. Oczywiście przy dużej ilości zdjęć nie ma to sensu, komputer będzie tysiąckroć wygodniejszym rozwiązaniem, ale kilka czy kilkanaście zdjęć to żaden problem. Teraz mogę wyjść na zdjęcia z aparatem w kieszeni, bez żadnego laptopa, w przerwie na kawę obrobić zdjęcia (o ile w ogóle będzie to potrzebne) na telefonie i udostępnić je dalej. I wiele zdjęć zamieszczony w tej recenzji powstało właśnie w taki sposób.

Sprawność działania

W tym miejscu miałem najwięcej zastrzeżeń do poczciwego X-E1. Na szczęście Fuji tym razem odrobiło lekcje i X100T sprawuje się już znacznie lepiej. Jeśli chodzi o te gatunki fotografii, jakie ja uprawiam, to działanie aparatu w zasadzie nie daje żadnych powodów do narzekań. Szybkość uruchomianie się, reakcja na przyciski, opóźnienie migawki, podgląd zdjęć, czas opróżniania bufora – wszystkie te parametry oscylują w granicach normy i żaden z nich nie jest w najmniejszym stopniu uciążliwy czy irytujący. Nie dokonywałem pomiarów ze stoperem w ręku, jeszcze mi do tego stopnia nie odbiło, ale opierając się wyłącznie na swojej subiektywnej percepcji śmiem twierdzić, że Fuji nie ma się tutaj czego wstydzić.

Wybudzanie aparatu ze stanu uśpienia w końcu działa w sposób przewidywalny. Wprawdzie jeśli wyłączymy tryb wysokiej wydajności (co zalecam uczynić, ale o tym za chwilę), w celu wybudzenia aparatu należy przytrzymać wciśnięty spust migawki przez około sekundę, więc nie jest to błyskawiczny proces, ale przynajmniej za każdym razem kończy się sukcesem. Aparat już nie zawiesza się na kilka sekund i nie wymaga wyłączenia i ponownego włączenia. Działa też ciągły AF, huuurrraaa!!! Czy działa skutecznie? Robiłem jedynie pobieżne testy, których wyniki nie nadają się do prezentacji, a wyciąganie na ich podstawie daleko idących wniosków byłoby zbyt ryzykowne. Z pewnością ciągły AF nie jest tu tak sprawny, jak w lustrzankach czy nawet bardziej zaawansowanych bezlusterkowcach. Nie śledzi on obiektu, który przemieszcza się w kadrze, więc trzeba podążać za nim panoramując aparatem. Nadal jest to rozwiązanie dość prymitywne i wymagające wprawy, ale dające szansę na jakiś odsetek trafionych zdjęć.

Autofocus w trybie pojedynczym działa za to naprawdę przyzwoicie, przynajmniej jak na aparat tego typu, nie będący wypasioną reporterską lustrzanką. Nie miałem najmniejszych problemów ze złapaniem ostrości nawet w kiepskim oświetleniu i odbywało się niewiarygodnie szybko w porównaniu do tego, do czego przyzwyczaił mnie X-E1. Myślę, że wyniki pomiarów byłyby podobne do bezlusterkowców Olympusa, takie przynajmniej mam odczucia. Na matrycy X100T znajdują się czujniki detekcji fazy, które obejmują 9 środkowych punktów AF i można odczuć, że w tym obszarze aparat rzeczywiście ustawia ostrość nieco szybciej, niż w przypadku pozostałych punktów. Krąży opinia, że czujniki te wyłączają się w słabym oświetleniu, ale nie mogę tego potwierdzić. Nocą na ulicy, w świetle latarni, działają i w takich warunkach jeszcze da się wychwycić różnicę. Nigdy nie zasypiałem z palcem na spuście migawki Nikona, wtulony w poduszkę wsłuchując się, jak potwierdza on ostrość trzy razy w ciągu sekundy na plamie na ścianie w pogrążonej w mroku sypialni, ale ze swojego punktu widzenia i doświadczenia pojedynczy AF w X100T działa na tyle sprawnie, że każde nietrafione zdjęcie nim wykonane będzie tylko i wyłącznie wynikiem mojego błędu.

Na koniec tej części poruszę jeszcze kwestię zasilania. W zależności od ustawień aparatu i sposobu jego użytkowania, jego osiągi w zakresie długości pracy na jednym akumulatorze wahać się będą między przeciętnymi a fatalnymi. Początkowo miałem ustawiony w aparacie tryb wysokiej wydajności, który dokładnie nie wiadomo co robi, ale coś ma niby przyspieszać kosztem zwiększonego zapotrzebowania na energię. Sporo korzystałem z ekranu, zarówno podczas kadrowania, jak i często przeglądając wykonane zdjęcia. Bawiłem się autofocusem, trochę grzebałem w menu, rzadziej uruchamiałem WiFi. Najgorszy wynik, jak osiągnąłem, to 44 zdjęcia na jednym ładowaniu – skandalicznie mało! Pomogło dopiero wyłączenie trybu wysokiej wydajności, który na szczęście nie wpływa na sprawność AF, wyłączenie czujnika zbliżeniowego, ograniczenie do minimum korzystania z menu i korzystanie głównie z wizjera optycznego. Wówczas jest szansa na zrobienie około 300 zdjęć, przy założeniu, że nadal dość często korzysta się z ich podglądu na ekranie. Może gdyby ograniczyć się jedynie do wciskania spustu migawki, udałoby się zrobić 350-400 zdjęć, ale jestem sceptyczny. Warto jest więc mieć przy sobie zapas przynajmniej dwóch baterii. Zamienniki są bardzo tanie, nie zajmują wiele miejsca, a aparat ma możliwość ładowania akumulatora przez kabel USB, więc można jednocześnie ładować dwie – jedną w ładowarce, drugą w aparacie. Wskaźnik poziomu naładowania działa już poprawnie, więc chociaż tu jest jakaś pozytywna strona. Komunikat o niskim poziomie baterii nie pojawia się nagle, więc nie ma żadnych niemiłych niespodzianek.

Wizjer i ekran

Zacznę od ekranu, bo tu za bardzo nie ma o czym się rozpisywać, więc pójdzie szybko. Panel LCD nie odbiega od tego, co oferuje konkurencja. Jest duży, jasny, ostry no i w ogóle na wypasie. Ma proporcje 3:2, czyli takie jak matryca, więc obraz w momencie kadrowania czy przeglądania zdjęć wypełnia cały ekran, bez żadnych czarnych pasków. Mam wrażenie, że krzywa gamma jest w nim ustawiona tak, żeby podświetlić nieco cienie, więc odradzam oceny ekspozycji przy jego pomocy – lepiej posiłkować się histogramem. Nasycenie kolorów też jest chyba odrobinę wyższe, niż być powinno. Obrazek jest jednak ładny, może nawet aż za ładny…

Z wizjerem to już nie będzie taka prosta sprawa, bo to chyba najbardziej zaawansowany technologicznie element tego aparatu. Przy okazji pewnie podnosi jego cenę o grubo ponad tysiaka, choć na pewno jego produkcja jest znacznie tańsza, a Fuji wykorzystuje go po prostu jako jeden z głównych wabików na klienta. Nie jest to bowiem jeden wizjer, a dwa wizjery, które mogą działać nie tylko osobno, ale w połączeniu, teoretycznie wykorzystując zalety każdego z nich. Wraz z pojawieniem się serii aparatów X100 zniknął dylemat, czy lepszy jest wizjer elektroniczny, czy optyczny. W X100T są oba, można się przełączać między jednym i drugim przy pomocy wajchy z przodu aparatu, a jak komuś mało, to może mieć wizjer optyczny, w którym w małym okienku wyświetlany jest obraz z wizjera elektronicznego. Niejeden gadżeciarz ocipiał już pewnie na samą myśl o takim wynalazku, ale radziłbym zejść na ziemię. Nie jest to ósmy cud świata, ma swoje niedoskonałości.

Wyznaję pogląd, że porządny wizjer elektroniczny z praktycznego punktu widzenia przewyższa tradycyjny wizjer optyczny znany z lustrzanek, mimo że oglądanie świata przez malutki telewizorek zawsze wywoływać będzie wrażenie mniej naturalnego, niż oglądanie do przez szkiełko i soczewkę. Do wizjera nie zagląda się jednak po to, by godzinami obserwować świat jednym okiem i rozpływać się nad jego pięknem, tylko żeby zrobić zdjęcie, najlepiej dobre. A nieocenioną pomocą w wykonaniu dobrego zdjęcia jest histogram wyświetlany na żywo, przedstawiający rozkład prześwietlonych i niedoświetlonych partii obrazu. Los chciał, że histogramu na żywo nie da się, przynajmniej przy obecnych możliwościach technicznych, wyświetlić w wizjerze lustrzanki. Możliwe jest to jedynie w wizjerze elektronicznym lub hybrydowym, czyli takim, jaki jest w X100T.

Wizjer optyczny w tym aparacie to z pozoru tylko proste okienko obok obiektywu. Są tam jakieś soczewki, ale generalnie nie patrzymy przez obiektyw, tylko przez dziurę obok niego, zasłoniętą szybką. Obraz, który widzimy, jest więc odrobinę przesunięty względem tego, co widzi obiektyw. W trzewiach aparatu znajduje się jednak jeszcze jeden mały dodatkowy wyświetlacz, który za pośrednictwem układu pryzmatów potrafi nałożyć dodatkowy obraz na to, co już widzimy w wizjerze optycznym. Może to być właśnie histogram na żywo, wszystkie istotne parametry aparatu, poziomica, skala odległości ostrzenia i głębi ostrości itp. Jest też ramka wyznaczająca granice kadru i przesuwająca się w zależności od odległości od fotografowanego obiektu, niwelując w pewnym zakresie wspomnianą wcześniej rozbieżność, wynikającą z tego, że wizjer i obiektyw nie leżą w jednej osi. Wadą tego rozwiązania jest to, że korekcja paralaksy, bo tak to się zwie, ma dokładność około 92%, więc możemy się spodziewać, że pozostałe 8% kadru nie zmieści się na zdjęciu. Ponadto położenie ramki AF wyświetlanej w wizjerze także może nieznacznie odbiegać od punktu, w którym aparat faktycznie ustawił ostrość. To “nieznacznie” może w skrajnym przypadku, kiedy wymagana jest idealna precyzja, oznaczać bardzo dużo.

W tym przypadku wystarczy jednak ruch wajchą, po czym za szybką wizjera pojawia się zaślepiająca go przysłona i wyświetlany jest obraz z wizjera elektronicznego, pokazujący to, co widzi matryca. Kadr przedstawiony jest wiernie jeśli chodzi o geometrię, ale niestety nie o kolorystykę. W X-E1 obraz w wizjerze elektronicznym nie był wyświetlany w sposób płynny, częstotliwość odświeżania była dość niska. Zapewniał jednak dobrą dynamikę i w miarę naturalne kolory. W Olympusie E-M10 było na odwrót – obraz był płynny, ale kontrast za wysoki, a kolory bledły w warunkach gorszego oświetlenia. Trudno powiedzieć, który kompromis jest lepszy, ale wizjerowi elektronicznemu w X100T bliżej do tego z Olympusa. Byłoby naprawdę dobrze, gdyby ciemne partie obrazu były w nim trochę jaśniejsze, pozwalając dostrzec więcej szczegółów. Mimo to jest on jednak w pełni użyteczny, w warunkach słabego oświetlenia podbija jasność, więc pozwala dostrzec nawet to, co trudno zauważyć w wizjerze optycznym.

Istnieje też tryb hybrydowy, który zaciemnia fragment kadru wizjera optycznego i wyświetla w nim wycinek kadru z wizjera elektronicznego. Wyświetlany jest tam obszar, w którym znajduje się aktywny punkt AF, więc możemy się upewnić, czy idealnie pokrywa się on z ramką AF wizjera optycznego. Można też wyświetlić w nim różnego rodzaju wspomagacze manualnego ostrzenia. Niestety obraz nie urywa dupy pod względem jakości, jest ciemny i znajduje się w samym rogu, gdzie ostrość wizjera także zostawia sporo do życzenia. Pomysł zdecydowanie był dobry, ale wymaga jeszcze dopracowania. Do poprawy jest też focus peaking, który na ekranie LCD działa znakomicie, a w wizjerze, nie wiedzieć czemu, jest prawie niedostrzegalny. Obwódki podkreślające krawędzie znajdujące się w obszarze ostrości powinny być zdecydowanie grubsze i jaśniejsze.

Obiektyw

Szkło to kolejna charakterystyczna cecha X100T. Obiektyw ten prawdopodobnie niczym nie różni się od tego, jaki stosowany był w modelu X100 i X100S, ale nie było też potrzeby zmiany w tym zakresie. Ma ogniskową 23 mm, co odpowiada kątowi widzenia na 35 mm dla małego obrazka. Jest to moja ulubiona ogniskowa, dlatego do X-E1 najczęściej przypięty miałem XF 23 f/1,4. W przypadku X100T szkło jest o działkę ciemniejsze, minimalna przysłona ma wartość f/2. Jako że ważną część mojej fotografii stanowi nocny street (niekoniecznie ilościowo, ale sprawia mi największą radochę i daje pole do sprawdzenia się), obawiałem się, czy nie będzie brakować mi tej działki światła. Okazuje się, że mogę się bez niej obejść, ale o tym później.

Optycznie obiektyw daje sobie radę zupełnie przyzwoicie, chociaż nie jest to jakość, do której przywykłem w XF 23. W obu przypadkach ostrość na pełnej dziurze i w centrum kadru jest na podobnym, zadowalającym poziomie. W rogach kadru w X100T jest jednak wyraźnie miękko. Nie na tyle, aby obiektyw był bezużyteczny, ale jest gorzej, niż w XF 23. Wraz z przymykaniem przysłony sytuacja się poprawia, ale stopniowo, natomiast w XF 23 następuje wręcz skok – na f/2,8 jest już żyleta w całym kadrze, podczas gdy X100T do bardzo dobrego poziomu dobija dopiero w okolicach f/4-5,6. W rogach kadru jest wtedy całkiem dobrze, ale nie idealnie. Flary i odblaski też mają inną charakterystykę, nie tworząc typowych odbić. Tutaj bardziej mamy do czynienia ze spadkiem kontrastu, co nawet mi się podoba. Panasonic ma nawet hipsterski filtr artystyczny imitujący takie zjawisko, a tu proszę, fotki jak z Instagrama bez żadnych upiększaczy, sama natura.

Nie wiem, ile jest listków przysłony w tym obiektywie, ale nie mam żadnych zastrzeżeń do rozmycia tła. Siłą rzeczy jest ono nieco mniejsze, niż w XF 23 na pełnej dziurze (który z kolei wypadał wręcz identycznie, jak Canon EF 35 f/2, którego używałem dawniej), ale różnica nie jest tak wyraźna, jak się spodziewałem. W dodatku dostrzegalna jest ona tylko przy ustawieniu ostrości na odległość maksymalnie kilku metrów, bo powyżej głębia ostrości nawet na f/1,4 była tak duża, że o jakimkolwiek bokeh można zapomnieć. W każdym razie obiektyw nadaje się całkiem nieźle do portretów od pasa w górę, możemy wówczas liczyć na całkiem przyjemną separację tła. Z kwestii wartych zaznaczenia dodam jeszcze, że gdzieś między soczewkami znajduje się filtr ND 3 EV, który jest konieczny przy fotografowaniu w dzień na pełnej dziurze, bo konstrukcja migawki nie pozwala na użycie czasów naświetlania krótszych niż 1/1000 s na f/2. Dopiero wraz z przymykaniem przysłony otrzymujemy dostęp do coraz szybszej migawki, aż do 1/4000 s (istnieje też wspomniana już wcześniej migawka elektroniczna z czasem do 1/32000 s). Zaletą tak skonstruowanej migawki jest jej niemal bezgłośna praca i synchronizacja błysku z czasem nawet 1/2000 s, co bardzo przydaje się w doświetlaniu portetu np. w słoneczny dzień. Nie zauważyłem, aby filtr ND obniżał jakość zdjęć, więc można go śmiało używać.

Jakość obrazu

Tym razem nie będzie tu kącika onanisty sprzętowego. Po pierwsze dlatego, że X100T nie wnosi niczego nowego pod względem jakości obrazu, czego wujek Google by nie znał. Wystarczy poszukać obrazków z X-E2 czy X-T1, które mają tę samą matrycę i procesor odpowiedzialny za przetwarzanie sygnału, a więc i taką samą jakość obrazu. Po drugie: analizowanie zdjęć piksel po pikselu już jakiś czas temu przestało mnie interesować, a mozolne przygotowywanie cropów i porównywanie ich do innego aparatu (bo bez żadnego porównania nie miałyby sensu) jawi mi się jako męczarnia. Kiedyś mogłem poświęcić na to godziny, dziś już jednak nie mam najmniejszej ochoty. Po trzecie: prawie wszystkie zdjęcia w tym wątku w jakimś stopniu mówią o jakości obrazu w X100T. A to dlatego, że nie popisuję się w nich tym, że potrafię zrobić HDRa z jednego RAWa czy przepuścić zdjęcie przez filtr z Nik Collection, tylko zamieszczam zdjęcia obróbki, tak jak je wyprodukował aparat. Tylko kilka zdjęć poddałem obróbce, co zaznaczyłem w podpisie zdjęcia (np. “edycja: Color Efex”). Cała reszta to JPEGi prosto z aparatu, których modyfikacja sprowadza się zaledwie do wyprostowania perspektywy, zmniejszenia rozdzielczości, wystemplowania jakiegoś drobnego śmiecia z kadru i podostrzenia. Kolorystyka i DR większości zamieszczonych tu zdjęć jest zasługą tylko i wyłącznie silnika JPEG w aparacie.

Jakość obrazu jest dokładnie taka, jakiej się spodziewałem po odmłodzonej matrycy z X-E1. Bez wdawania się w szczegóły zaryzykuję stwierdzenie, że X100T to obecnie jeden z lepszych aparatów pod względem jakości obrazowania w kategorii APS-C, mogący dorównać starszym lustrzankom FF i niewiele odstający od najnowszych modeli. Mimo ciemniejszego obiektywu nie dostrzegłem pogorszenia jakości zdjęć w słabym oświetleniu w stosunku do X-E1 w komplecie z XF 23 f/1,4. Częściowo dzięki temu, że jestem w stanie bez poruszenia uzyskać dłuższe czasy naświetlania (może to zasługa wyważenia aparatu, a może mniejszych wibracji spowodowanych przez migawkę), a częściowo dzięki innym algorytmom odszumiania. Pojawiają się głosy, że powodują one zbyt dużą utratę detali na skórze fotografowanych osób, nadając jej fakturze woskowy wygląd. Zgodzę się z tym, jednak nie zauważam tej przypadłości w innych częściach obrazu, może po prostu na skórze bardziej rzuca się ona w oczy. Ponadto nie jestem do końca przekonany, czy jest to wada. Jeśli wziąć pod uwagę to, że portret w JPEGu wykonanym na iso 3200 czy 6400 nawet przy zerowym odszumianiu i tak nie uczyni nikogo piękniejszym, jeśli będzie oglądany na ekranie komputera w powiększeniu 1:1, to czy jest czym zawracać sobie głowę? Z szacunku dla fotografowanej osoby wydrukowałbym takie zdjęcie lub wyświetlił w mniejszym formacie, i to najlepiej z umiejętnie wywołanego RAWa.

Muszę w tym miejscu wspomnieć słowem o nowej symulacji filmu, która pojawiła się w X100T, a mianowicie o Classic Chrome. Zakochałem się w niej i używam jej niemal do wszystkiego. Większość kolorowych zdjęć, jakie tu prezentuję, to właśnie efekt tejże symulacji. Scharakteryzowałbym ją jako lekko obniżony kontrast i nasycenie kolorów połączone z lekką chłodną tonacją. W świetle słonecznym daje trochę bardziej pastelowe barwy, natomiast nocą doskonale równoważy żółć i pomarańcz sztucznego oświetlenia. Generalnie daje też dość neutralny odcień skóry praktycznie w każdych warunkach, choć symulacja Pro Neg Standard jeszcze mocniej idzie w tym kierunku. Classic Chrome może nie jest idealne do krajobrazów, chyba że zależy nam na zachowaniu surowego klimatu. Dla uzyskania bardziej nasyconych kolorów raczej zastosowałbym Provię lub Astię, natomiast kultowa Velvia jest dla mnie przekombinowana, przypomina filtr artystyczny typu Pop Art. Nadspodziewanie dobrze spisuje się też tryb Monochrome Y, czego przykłady można tu obejrzeć w postaci zdjęć czarno-białych.

Podsumowanie

Właśnie zacząłem zapełniać literami dziesiątą stronę formatu A4, co skłania mnie ku refleksji, że chyba przegiąłem. Skończyłbym już na tym zdaniu, ale jeszcze muszę wyjaśnić, co z tym całym syndromem… A chodzi o to, żeby założyć sobie pewnego rodzaju kaganiec, ograniczyć się w pewien sposób. X100T nie jest aparatem idealnym do wszystkiego, chociaż przy odrobinie sprawnej kombinatoryki jest w stanie obronną ręką wyjść z większości fotograficznych zadań, jakie się przed nim postawi. Wymaga jednak myślenia, zastanowienia się przez chwilę nad tym, jak użyć jednego aparatu z jednym obiektywem o jednej ogniskowej zamiast wypasionego kombajnu i worka szkieł. Zamiast rozmyślać nad tym, który obiektyw kupić, który sprzedać, czy wziąć kredyt, czy może poczekać jeszcze kilka miesięcy i uzbierać samemu, a potem które z tych obiektywów i fotograficznych kombajnów zabrać ze sobą, bo przecież nie wszystkie mieszczą się do plecaka, a nawet jeśli się mieszczą, to czy warto je wszystkie dźwigać… Paraliż analityczny.

X100T nie stawia mnie w obliczu takich pokus. To tylko kompakt, bardzo prosty aparat nie dający zbyt dużej możliwości modyfikacji. Decydując się na jego zakup, zamykam sobie drogę do dalszych wydatków. Czy naprawdę potrzebuję wyboru, jaki oferuje mi rynek fotograficzny? Wybór powoduje stres, bo nikt nie chce postawić postawić na złego konia. Czy wybierając ten sprzęt będę mógł zrobić najlepsze możliwe zdjęcia? Nie wiem… Kupię oba, wezmę wezmę wszystkie, są mi potrzebne! Gówno prawda… Paradoks wyboru.

Teraz aparat zamiast myślenia o tym, na jaki sprzęt wydać kolejną wypłatę, zmusza mnie do wyjścia z domu i myślenia o zdjęciach, które chcę zrobić. I czasem trzeba pogłówkować dość mocno, bo robienie zdjęć na pałę się nie uda, nie tym sprzętem. Koniec z wymówkami, że gdybym miał obiektyw X czy Y, to moje możliwości fotograficzne znacznie by się poszerzyły i dopiero wtedy większa aktywność fotograficzna nabrałaby sensu. Mam tylko obiektyw z X100T, tylko tyle i aż tyle. I jedyne, co mam zamiar poszerzyć, to fotograficzne horyzonty.