Kombajn E-M5 Mark II

Nic się nie dzieje, wieje nudą, w fotograficznym światku posucha, ludzie bądź to smażą się w piekielnych upałach, bądź uciekają przed ulewą, albo siedzą w pracy i odliczają godziny do zbliżającego się weekendu. A weny do pisania bloga brakuje bardziej, niż zwykle – ot, sezon ogórkowy w pełni, w dodatku piąteczek (tak naprawdę piszę to w poniedziałek – jeszcze gorzej). To chyba dobra okazja, żeby zakasać rękawy i zabrać się w końcu za recenzję kolejnego aparatu, z którą od dłuższego czasu nie mogę ruszyć z miejsca. Najtrudniej jest zacząć, a więc zaczynam byle jak, a potem już pójdzie z górki. Przedstawiam Olka Piątego, Marka Drugiego!

Olympus zawsze wzbudzał moje zainteresowanie. To chyba przez sentyment do czasów, kiedy zaczynałem raczkować fotograficznie i kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z aparatami tej marki, stając się ich użytkownikiem. Wtedy wszystko było świeże, rynek fotograficzny przeżywał cyfrową rewolucję, otwierały się nowe możliwości. Olympus z jednej strony zaskakiwał swoją innowacyjnością,  a z drugiej strony kontrowersyjnymi decyzjami dotyczącymi niektórych rozwiązań technicznych. Zyskał w ten sposób tyle samo oddanych fanatyków, co nieprzejednanych hejterów.

Lata jednak minęły, technologia nie przestała przeć do przodu, emocje opadły, podglądy wielu napaleńców zdążyły ulec zmianie. Lustrzanki Olympusa stały się już tylko wspomnieniem, wyparte przez bezlusterkowce, a matryce formatu 4/3 na dobre zadomowiły się na rynku i przestały już dziwić. Zmieniło się prawie wszystko, ale jedna rzecz pozostała niezmienna: Olympus w dalszym ciągu jest jedną z najbardziej innowacyjnych firm w branży. Przykładem tego jest właśnie OM-D E-M5 Mark II, czyli następca popularnego E-M5 pierwszej generacji, którego, nota bene, też miałem okazję kiedyś testować (niniejszy blog zrodził się niespełna dwa tygodnie później, dlatego na próżno szukać tu tej recenzji, ale zainteresowanych odsyłam tutaj).

Wygląd i jakość wykonania

Bez wątpienia to Olympus zapoczątkował całą tę modę na aparaty w stylu retro. Zdarzały się wcześniej jakieś mniej lub bardziej udane próby tego typu ze strony innych producentów, ale były to tylko pojedyncze kamyki osuwające się ze zbocza, natomiast prawdziwą lawinę wywołał pierwszy bezlusterkowiec tej marki, a wszystkie kolejne modele przyczyniły się do efektu kuli śniegowej, jaki obserwujemy obecnie w kwestii wzornictwa aparatów fotograficznych. E-M5 II rzecz jasna kontynuuje ten trend, przypominają wyglądem swoich przodków z kultowej serii analogowych lustrzanek OM. Wizualnie jak najbardziej trafia on w moje, a nawet więcej: subiektywnie uważam go za najładniejszy aparat systemowy, przynajmniej z tych dla przeciętnego zjadacza chleba. Sam się sobie dziwię, bo do tej pory preferowałem aparaty z wizjerem umiejscowionym z boku, dyskretnie wkomponowanym w obudowę aparatu w formie nieskomplikowanego prostopadłościanu, a wystający u góry garb udający obudowę pryzmatu traktowałem w najlepszym wypadku jako coś kompletnie zbytecznego. No cóż, stałość w uczuciach chyba nie jest moją najmocniejszą stroną.

Trudno jest ocenić jakość wykonania w czasie kilkunastu dni użytkowania aparatu. Nie przydarzyło się nic, co pozwalałoby mi w tę jakość wątpić. Olympus sprawia wrażenie wykonanego bardzo solidnie, w większości z metalowych odlewów obrabianych maszynowo, z drobnymi plastikowymi elementami jedynie tam, gdzie stosowanie metalu stanowiłoby przerost formy nad treścią. Wszystko jest spasowane tak, jak trzeba – nic nie skrzypi, nie ugina się, nie ma żadnych szpar czy nierównych połączeń. Ponadto aparat jest uszczelniony przed niekorzystnymi warunkami pogodowymi, więc bez problemu powinien przetrwać deszcz, wysoką wilgotność czy zakurzenie. Zresztą miałem okazję to sprawdzić, przez kilka godzin fotografując w siąpiącym deszczu na terenie Jezior Plitwickich w Chorwacji. Swojego nieuszczelnionego aparatu nawet nie wyciągnąłem z samochodu – pewnie by przetrwał, gdybym obchodził się z nim ostrożnie, ale nie miałem ochoty zaprzątać sobie tym głowy. E-M5 II wisiał sobie na pasku i ociekał wodą, co oczywiście ani trochę mu nie zaszkodziło.

Aparat ma odczuwalną wagę, nie jest to już kategoria piórkowa, jak w przypadku modelu E-M10, z którym miałem do czynienia rok temu. Nie oznacza to jednak, że jest za ciężki – nadal jest to mały, zgrabny, poręczny skubaniec, czyli jak najbardziej pasuje do idei aparatów bezlusterkowych. Do kieszeni się nie mieści, ale nie onieśmiela rozmiarem i z mniejszymi obiektywami ma naprawdę fajne proporcje. Daleko mu do wielkiego kloca, pod którego ciężarem ugina się kark, a sam jego rozmiar gwarantuje dyskretne fotografowanie bez niepotrzebnego zwracania na siebie uwagi. Aparat nie krzyczy z daleka: “z drogi, kurwa, fotograf idzie!”.

Ergonomia użytkowania

Każdy, kto lubi sobie czasem pogrzebać w ustawieniach aparatu, chce mieć do nich łatwy dostęp, najlepiej bezpośrednio poprzez dedykowane przyciski, pokrętła i przełączniki, tak by jak najrzadziej korzystać z menu. Ergonomia użytkowania zawsze jest jakimś kompromisem między wielkością aparatu, ilością elementów sterujących, prostotą obsługi i ceną. Wszak ktoś, kto płaci za aparat dużo, musi mieć poczucie, że “dostał” w zamian coś, czego nie mają ci, którzy zapłacili mniej. Same dodatkowe punkty do lansu przecież nie wystarczą. Pomysłów na najlepszy sposób obsługi jest tyle, ile ludzi i ich przyzwyczajeń. Ja osobiście najlepiej czuję mając pod palcami pierścień przysłony na obiektywie, tarczę czasów migawki i osobno kompensacji ekspozycji na korpusie, a całą resztą przypisaną do kilku przycisków funkcyjnych, które mogę ustawić sobie tak, jak chcę.

Olympus oferuje dużą ilość przycisków, do których można przypisać prawie wszystkie najważniejsze funkcje aparatu, z czego aż cztery znajdują się na górnej ściance (jeden standardowo służy jako spust migawki w wideo, ale można zmienić jego przeznaczenie). Jego podejście do kwestii sterowania parametrami ekspozycji jest jednak nieco inne, niż to, do którego jestem przyzwyczajony. No ale skoro przyzwyczajenia można nabyć, to równie dobrze można je zmienić albo się ich pozbyć. W związku z tym już po kilku chwilach spędzonych z E-M5 II stwierdziłem, że rozwiązanie Olympusa ma sens i po odpowiedniej konfiguracji wcale nie jest gorsze od tego proponowanego np. przez Fuji. Cały patent opiera się na zastosowaniu dwóch kółek sterujących, które same w sobie nie są niczym nadzwyczajnym. Smaczku dodaje dopiero dodatkowa wajcha znajdująca się obok wizjera, w zasięgu kciuka, którą można zmieniać funkcje przypisane do wspomnianych kółek. Ja skonfigurowałem to sobie tak, że w pozycja pierwsza przełączniki odpowiada za przypisanie do przedniego kółka przysłony w trybie A (lub migawki w trybie S), a do tylnego kółka kompensacji ekspozycji. Z kolei wajcha przełączona na drugą pozycję powoduje, że przednie kółko odpowiada zmianie czułości, a tylne kompensacji siły błysku (z której ani razu nie skorzystałem, ale korzystałbym często, gdybym używał lampy błyskowej). Rozwiązanie to zostało zapożyczone z modelu E-M1 i muszę przyznać, że sprawdza się rewelacyjnie. Do tego w samym środku przełącznika znajduje się dodatkowy przycisk funkcyjny, który domyślnie odpowiada za blokadę ekspozycji.

Umiejscowienie włącznika nie jest najbardziej optymalne, wolałbym je gdzieś w zasięgu prawej ręki, ale to drobiazg. Za to blokada tarczy PASM działa tak, jak należy, czyli na zasadzie przełącznika, którego bardzo brakowało mi w Fuji X-T1. Uchwyt jest płaski i brakuje na nim bardziej zaznaczonej krawędzi, na której można by oprzeć palce. Nie dyskwalifikuje to aparatu, bo z małymi obiektywami i tak nie będzie problemu z wyważeniem, a z dużymi E-M5 II po prostu traci swój urok. Jeśli już ktoś się uprze, to może przecież dokupić dodatkowy grip i problem znika, podobnie jak kilka stówek z portfela. Gdyby tylko uchwyt był nieco wyższy, tak by mały palec nie ześlizgiwał się z niego, to już w ogóle nie miałbym się czego przyczepić. Generalnie jednak aparat jest ergonomiczny i nie utrudnia fotografowania.

Szmery bajery

W tej kategorii Olympus zawsze był mocny i tak jest i tym razem. Jeśli chodzi o ilość mniej lub bardziej przydatnych wodotrysków, w które można wyposażyć aparat, to jest on niekwestionowanym liderem. Filtrów artystycznych jest od cholery (z kilku nawet z nudów skorzystałem, w podpisach pod zdjęciami powinna być stosowana informacja). Czasem można się pokusić o zastosowanie niektórych z nich, ale tylko w określonych przypadkach – większość tych filtrów do niczego się nie nadaje, a te, które są jeszcze w miarę znośne, w niektórych sytuacjach sprawdzają się dobrze, a do innych kompletnie nie pasują. Aby więc je stosować z dobrymi efektami, trzeba je najpierw poznać, a później mieć jeszcze wyczucie i umiar w ich używaniu, czyli robić coś zupełnie odwrotnego, niż robi przeciętny amator. A w dobie smartfonów i aplikacji do błyskawicznej obróbki zdjęć, które oferują znacznie większy wachlarz dużo lepszych jakościowo efektów, wszystkie te filtry artystyczne pozbawione są większego sensu, moim skromnym zdaniem. No ale nie tylko Olympus je stosuje, producenci zapewne mocno w nie wierzą, więc chyba nic nie da się już tym zrobić. Można ich nie używać.

Tryb HDR skrytykowałem już w recenzji E-M10, więc nie będę się tu nad nim pastwił. Na górnej ściance aparatu znajduje się dedykowany przycisk, służący uruchomianiu tej funkcji, ale można go przeprogramować na coś bardziej pożytecznego. Szczerze mówiąc częściej korzystałem z funkcji korekcji perspektywy Keystone Compensation, która niby działa w oparciu o ruch matrycy, ale i tak obraz jest przycinany cyfrowo. Do zdjęć pamiątkowych, które prosto z karty pamięci trafiają do labu, można pokusić się o jej zastosowanie, żeby budynki na fotkach z wakacji miały proste ściany. Jest też fajna opcja manipulacji krzywą tonalną, ukryta pod przyciskiem funkcyjnym w okolicy spustu migawki, ale znacznie wygodniej jest robić zdjęcia w trybie RAW+JPEG i użyć tej funkcji w razie potrzeby w postprodukcji (aparat umożliwia edycję RAWa, w tym i zmianę domyślnej krzywej już post factum), zamiast tracić czas na kręcenie kółkami przed zrobieniem zdjęcia.

Najwięcej emocji wzbudził chyba tryb wysokiej rozdzielczości, który podobnie jak tryb korekcji perspektywy wykorzystuje mechanizm stabilizacji obrazu do poruszania matrycą i wykonania kilku ekspozycji, które są następnie automatycznie łączone w celu uzyskania zdjęcia o rozdzielczości 40 megapikseli. Wszyscy recenzenci natychmiast rzucili się na ten gadżet jak szczerbaty na suchary, więc sieć pęka już w szwach od testów i zdjęć przykładowych. Ja jednak za bardzo nie widzę dla siebie żadnych zastosowań dla tej funkcji, więc nawet jej nie sprawdzałem. Co ja bym zrobił z tym pierdyliardem pikseli? Przyjrzałem się za to bliżej funkcji Live Composite, która w teorii znacznie ułatwia wykonywanie zdjęć nocnych z tzw. malowaniem światłem. W skrócie chodzi o to, że aparat rejestruje na zdjęciu ruch różnych źródeł światła, np. gwiazd, świateł samochodów itp., “domalowując” tylko te obszary zdjęcia, które zmieniają swoją jasność, a pozostałe pozostawiając bez zmian. Niestety kolorystyka takich zdjęć nie przypadła mi do gustu, jest trochę zbyt przejaskrawiona. Być może w innych sytuacjach i przy innym oświetleniu wyglądałaby inaczej, albo może po prostu trzeba trochę pogrzebać w ustawieniach. Stosowanie jej wymaga również użycia wężyka spustowego, którego niestety nie miałem. Wciskanie spustu migawki ręcznie wprowadza drgania, które na zdjęciach niestety widać, a jak na złość bezprzewodowe sterowanie ze smartfona jest dla tego trybu nieaktywne. „Przypadeg? Nie sondze”.

Jeśli chodzi o wbudowaną stabilizację matrycy, to w żadnym razie nie można powiedzieć o niej, że jest to bajer. W modelu E-M5 II Olympus udoskonalił ją jeszcze nie tylko w stosunku do E-M10, ale też E-M1. Podobno ma ona teraz skuteczność 5 EV, czego niestety nie udało mi się potwierdzić w praktyce, choć nasłuchałem się wcześniej o tym, jak to możliwe staje się dzięki niej wykonanie z ręki zdjęcia przy czasie naświetlania rzędu 1 s. Próbowałem kilka razy i może to wina moich trzęsących się łap (z czym nigdy wcześniej nie miałem problemu), ale taki rezultat okazał się być poza zasięgiem moich zdolności manualnych. Niemniej jednak skuteczność na poziomie 4 EV jest jak najbardziej realna, co i tak jest świetnym wynikiem. Jestem gorącym zwolennikiem stosowania stabilizacji obrazu w korpusie, rozwiązanie takie ma same zalety. Ponadto stabilizacja ta działa świetnie w trybie wideo, chociaż wspomagana jest przy tym przez stabilizację elektroniczną, która mocno przycina kadr. Sam obraz rejestrowany w wideo podobno też jest dużo lepszy, ale nie czuję się wystarczająco kompetentny, aby wypowiadać się w tej kwestii.

W równym stopniu, co stabilizacja obrazu, cieszy mnie też praca migawki w nowej “piątce”. Jej dźwięk już w trybie standardowym jest, zdaje się, nieco mniej hałaśliwy niż w poprzednich modelach, a w trybie Anti-Shock brzmi jak poezja. To nic innego, jak migawka z pierwszą kurtyna elektroniczną, a mechanika uruchamia się na drugą kurtynę, dopiero w momencie zakończenia naświetlania. Jest nie tylko ciszej, ale też odczuwalnie mniej wibracji. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to najbardziej dyskretna migawka szczelinowa z jaką kiedykowiek miałem do czynienia, a trochę tych apratów przeszło przez moje ręce. Cichsza jest jedynie migawka centralna znana z kompaktów oraz oczywiście zupełnie bezgłośna migawka elektroniczna, której opcjonalnie można użyć również w Olympusie, ale jej ograniczenie szybkości sczytywania kolejnych linii pikseli sprawiają, że nie nadaje się ona do fotografowania obiektów w ruchu.

Wspomnę jeszcze tylko o Wi-Fi i lampie błyskowej. To pierwsze jest już na szczęście standardem we wszystkich nowych aparatach (nie licząc niektórych kłapiących lustrem brontozaurów) i pewnie każdy mniej więcej wie, do czego służy. Nie zabrakło go w E-M5 II, co bardzo mnie cieszy i tyle na ten temat… Lampa to z kolei absolutna nowość. Oczywiście nie ma nic dziwnego w tym, że w pudełku wraz z aparatem i innymi akcesoriami jest też małe tanie błyskadełko o niewielkiej mocy – zazwyczaj albo jest wbudowane w korpus, albo funkcjonujące jako oddzielne urządzenie, tak jak w tym przypadku. Jej unikalną cechą jest jednak to, że palnik odchyla się dwóch osiach, co pozwala odbić światło od sufitu. Ale zaraz, przecież to żadna nowość, pomyślicie. Każda porządna lampa to potrafi. Racja, ale do tej pory nikt nie oferował porządnych lamp w fabrycznym zestawie wraz z aparatem. Nadal nie jest to wypasiona profesjonalna lampa, ale przynajmniej jej możliwości pozwalają w końcu na to, aby czasem jej użyć i uzyskać dobry efekt na zdjęciu, a nie wyrzucić do kosza zaraz po otwarciu pudełka.

Sprawność działania

Po Olympusie E-M5 II nie spodziewałem się niczego innego, jak błyskawicznie szybkiego działania. Nie zawiodłem się, moje oczekiwanie zostały spełnione. Nie występują żadne zauważalne opóźnienia, czy to podczas uruchomiania, czy obsługi aparatu. Problem ze zbyt szybko zapychającym się buforem też nie istnieje. Nie zauważyłem, żeby akumulator padł zbyt szybko, więc pewnie ma taką wydajność, jaką zapewnia producent. Chciałbym na coś ponarzekać, ale jeśli chodzi o ogólną sprawność tego sprzętu, to naprawdę nie mam na co psioczyć.

Autofocus w trybie pojedynczym też działa szybko i nie zauważyłem tutaj żadnej zmiany w stosunku do poprzednich modeli, ale nie było też potrzeby wprowadzania żadnych poprawek w tym zakresie. Wszystkie obiektywy, które miałem okazję testować, działały na tym korpusie bardzo żwawo. Oczywiście w gorszych warunkach oświetleniowych szybkość nieco spada, czego raczej nie da się uniknąć, ale nie do tego stopnia, aby stanowiło to jakąkolwiek przeszkodę w fotografowaniu. Jeśli chodzi o skuteczność ustawiania ostrości, to też nie mam większych zastrzeżeń, chociaż punktowe źródła mocnego światła, np. relfektory samochodów wieczorem, czasami potrafiły zmylić autofocus. Problem ten występował też w innych Olympusach, ale byłbym daleki od wyolbrzymiania go.

W trybie ciągłym z kolei autofocus sprawił mi kilka niespodzianek, zarówno miłych, jak i tych rozczarowujących. Okazało się, że w najszybszym trybie zdjęć seryjnych, w których aparat wyciska 10 kl/s, funkcja ciągłego ustawiania ostrości nie istnieje. Autofocus wprawdzie ustawia ostrość na pierwszej klatce, ale później nie chce drgnąć ani o centymetr. W międzyczasie użytkownik aparatu wystrzeliwuje całą serię zdjęć aż do zapchania bufora w nadziei, że będą one ostre, a tu lipa. Zapewne nie zdziwiłoby mnie to tak bardzo, gdybym wcześniej przeczytał instrukcję obsługi… Cóż, dopiero w wolniejszym trybie seryjnym, gdzie do dyspozycji mamy 5 kl/s, autofocus pracuje zgodnie z oczekiwaniami. AF Tracking działa – jak widać na poniższych samplach – i w większości przypadków udaje mu się skutecznie śledzić poruszający się obiekty nawet przez kilka sekund. Czasem zdarza mu się przeskoczyć gdzieś na bok, ale zaraz wraca tam, gdzie trzeba. Najczęściej zdarza się to wtedy, gdy w kadrze występuję więcej obiektów podobnych do tego, który fotografujemy, np. grupa biegaczy. Na pewno w kolejnej generacji aparatów Olympus udoskonali ten mechanizm, może nawet pojawi się nowy firmware wprowadzający w nim jakieś poprawki. Póki co nie jest on jeszcze doskonały, ale w wielu zastosowaniach się sprawdzi. W warunkach wieczornych, przy zachodzącym słońcu, jego skuteczność oceniam na jakieś 70%, co na moje potrzeby jest zupełnie wystarczającym wynikiem.

Światłomierz mnie nie zawiódł, działa on przewidywalnie. Rzecz jasna nie zwalnia z myślenia i w kontrastowych scenach trzeba kontrolować histogram, by czasem wprowadzić małą korektę ekspozycji, ale wszystko odbywa się zgodnie ze sztuką i w zakresie ogólnie obowiązujących norm, bez niemiłych niespodzianek. Niedosyt budzi jedynie brak możliwości ustalenia progu czasu migawki dla Auto ISO, tak by automatyka ekspozycji w warunkach słabego oświetlenia preferowała zmianę czasu naświetlania zamiast czułości, ale tylko do wybranej wartości pozwalającej np. na zamrożenie ruchu. W E-M5 II niestety czas naświetlania schodzi nisko, bodajże do 1/60 s, a dopiero potem ISO wędruje w górę. Gdy fotografuję na ulicy, preferuję czasy przynajmniej rzędu 1/125 s, więc w Olympusie wieczorem nie mogę już polegać na automatyce i muszę kręcić kółkiem, ustawiając optymalny czas ręcznie. Auto ISO działa w trybie manualnym, ale nie działa już wtedy korekcja ekspozycji, czyli mogę zmieniać migawkę i przysłonę, lecz nie mam kontroli nad jasnością zdjęcia, bo czułość automatycznie dostosowuje się do wskazań światłomierza. Można ustawić czułość ręcznie, nie ma problemu, ale to już trzeci parametr, o którym trzeba myśleć, zamiast skupić się na szukaniu ciekawych kadrów. Nie jest to wielki zarzut, bo mimo, że mamy XXI wiek, to nadal w większości aparatów w żaden sposób nie rozwiązano tej niedogodności. Są jednak nieliczne modele, w których od lat możliwość korzystania z kompensacji ekspozycji w trybie manualnym i Auto ISO jest na porządku dziennym, więc roszczę sobie prawo, by głośno domagać się wejścia takiego rozwiązania do powszechnego standardu.

Wizjer i ekran

Minęły już czasy marnej jakości wizjerów elektronicznych, więc ocena rozdzielczości czy szybkości odświeżania musi być pozytywna. Jeśli pamięć mnie nie myli, to w E-M5 II zastosowano ten sam wizjer, który znajduje się w E-M1, czyli mamy do czynienia z naprawdę dobrym telewizorem ukrytym za muszlą oczną. Wizjer jest duży, wyraźny, z korektą dioptrii pozwalającą mi na korzystanie z niego bez okularów, szybki i zapewniający zupełnie przyzwoitą rozpiętość tonalną. W gorszym świetle kolory w nim trochę bledną i pojawia się szum, ale przynajmniej wszystko jest widoczne, co w skrajnie trudnych warunkach oświetleniowych wcale nie jest takie oczywiste w przypadku lustrzanek. Sądzę, że jest porównywalny do wizjera w Fuji X-T1, chociaż suche dane mówią, że jest minimalnie mniejszy.

Ekran z kolei to powrót do dobrych wzorców jeszcze z czasów cyfrowych lustrzanek Olympusa, takich jak E-30 czy E-5. Zamontowany jest na przegubie, więc można go odchylać i obracać nim w każdym kierunku, a nie tylko w górę lub w dół. Nie jest to rozwiązanie rewolucyjne, przez Canona i Panasonika stosowane jest przecież od lat, ale w aparatach innych marek występuje bardzo rzadko. A szkoda, bo użyteczność ekranu na przegubie jest znacznie lepsza, choćby dzięki temu, że pozwala on na wykonywanie zdjęć z niskiej bądź wysokiej perspektywy w orientacji pionowej. Ba, możne nawet odchylić ekran ekran o 180 stopni i strzelić sobie samojebkę, co może nie jest funkcją pierwszej potrzeby, ale na wakacjach z całą pewnością się sprawdzi. Nikt przecież nie powiedział, że fotograf musi być smutnym wąsatym panem, który nigdy nie pozwala sobie na wygłupy.

Aparat jest też wyposażony w dotykowy panel, który jest ze wszechmiar genialnym rozwiązaniem. Rzecz jasna nie chodzi o to, żeby go nadużywać i wszystkie zdjęcie wykonywać jak smartfonem, mażąc paluchem po ekranie, ale w niektórych sytuacjach jest to po prostu wygodne i przede wszystkim szybkie. Szczególnie w fotografii ulicznej, gdzie nie zawsze mamy czas na zmianę punktu AF czy przekadrowanie. Kiedyś miałem przez krótki czas małego Panasonika, który również posiadał dotykowy ekran, ale praktycznie nie korzystałem z tej funkcji. Zacząłem ją doceniać dopiero wówczas, gdy do dyspozycji miałem również uchylny ekran, pozwalający na kadrowanie z biodra. Trzymanie aparatu w takiej pozycji, z palcem na spuście migawki, na dłuższą metę jest męczące i prowadzić może do zwyrodnienia stawu, reumatyzmu, paraliżu, amputacji ręki, hemoroidów, a nawet śmierci! Zdecydowanie przyjemniej się fotografuje, trzymając aparat od dołu prawą ręką, blisko ciała, a palcem lewej reki jedynie wskazać na ekranie punkt, w którym chcemy ustawić ostrość. I w momencie dotknięcia ekranu pstryk, mamy zdjęcie! Naprawdę nie śpię po nocach, pogrążony w smutku na myśl o tym, że mój aparat nie oferuje takich dobrodziejstw (a tak serio, to pomogły silne psychotropy i Wi-Fi + smartfon).

Obiektywy

Wraz z E-M5 II do dyspozycji miałem trzy całkiem zacne szkła, co zdarza się rzadko, bo zazwyczaj aparat dostarczany jest z marnym “kitem”. Tym razem zamiast niego miałem okazję zapoznać z topowym zoomem Olympusa, a mianowicie m.ZD 12-40 f/2,8. Optycznie jest on świetny, ostry w całym kadrze już od pełnej dziury, szybki, jasny, z naprawdę dobrą skalą odwzorowania (nie jest to obiektyw makro, ale kwiatki i pierdółki można nim pstrykać), solidnie wykonany i w dodatku uszczelniony. Deszczową aurę nad Jeziorami Plitwickimi zniósł dzielnie i już nawet zabrakło mi suchych ściereczek do przecierania przedniej soczewki, a po nim spływało to jak po kaczce, dosłownie! Czego chcieć więcej od obiektywu tego typu? No cóż, ja bym chciał, żeby był nieco mniejszy i lżejszy. Jego rozmiar nie jest uciążliwy, ale w połączeniu z E-M5 II cały zestaw robi się już trochę nieproporcjonalny. Przydałby się tutaj dodatkowy grip podpięty do aparatu, żeby pewniejszym uchwytem zrównoważyć ciężar obiektywu. Na szczęście dzięki sprytnym oczkom do mocowania paska, które nie są w jednej osi, lecz pod kątem, aparat nie nurkuje obiektywem w dół, gdy zawiesimy go na szyi. Myślę, że wachlarz zalet, jakie oferuje ten obiektyw, mimo wszystko z nawiązką rekompensuje drobną niedogodność (a raczej niespójność estetyczną, bo na wygodę nie ma to większego wpływu) wynikającą z jego masy i rozmiaru. Trzeba tylko mieć świadomość, że nie będzie to już zestaw, który uda się w razie potrzeby wepchnąć do kieszeni płaszcza. No i ta cena, ech…

Drugim obiektywem był m.ZD 25 f/1,8, czyli ekwiwalent klasycznej 50-tki. Konstrukcja lekka i plastikowa, ale nie sprawiająca wrażenia tandetnej. Szkło jest małe i idealnie pasuje do tego korpusu, zaś optycznie jest przynajmniej równie dobre, co opisany wyżej zoom. Do tego relatywnie mała przysłona pozwala już na uzyskanie (w sprzyjających warunkach, gdy płaszczyzna ostrości nie jest ustawiona zbyt daleko) na tyle małej głębi ostrości, aby pozwolić sobie na zabawę w separację tła. Można go z powodzeniem wykorzystać do portretów i do streeta czy mniej ekstremalnej reporterki. Jest szybki, więc i do fotografowania dzieciaków powinien się nadać. Jeśli ktoś może sobie pozwolić tylko na jeden jasny obiektyw i chciałby, żeby był on możliwie uniwersalny, to obok m.ZD 17 f/1,8 jest on opcją wartą rozważenia.

Największą niespodziankę sprawił mi jednak m.ZD 9-18 f/4-5,6. Kto by pomyślał, że zainteresuję się ciemnym zoomem. A jednak… Optycznie szkło bez zarzutów, równe, dobrze pracujące pod światło, oczywiście szybkie. Zakres przysłon mnie nie niepokoi, bo jest to obiektyw typowo krajobrazowy, oferujący szeroki kąt widzenia. Przy takich zastosowaniach nikt się nie wygłupia z papierową głębią ostrości, a w czasie nocnej wycieczki stabilizacja obrazu w połączeniu z ciut wyższą czułością powinna bez trudu zrekompensować braki światła. Zresztą jeśli ktoś już się nastawia na zdjęcia krajobrazowe, to i tak zabierze statyw, więc problemu nie ma. Jedynie w nocnym streecie ten obiektyw się nie sprawdzi, ale nie musi – są inne szkła do tego. To, co spodobało mi się najbardziej, to rozmiar i waga tego obiektywu. O mamo, on jest tak mały i lekki, że niemal nie istnieje. Gdybym siedział w systemie Mikro 4/3 bez zastanowienia bym go kupił, mimo że jest dość drogi.

Jakość obrazu

Od zeszłego roku, kiedy to testowałem Olympusa E-M10, trochę się u mnie zmieniło… Wtedy jeszcze z pasją spędzałem długie godziny na wykonywaniu zdjęć porównawczych, by następnie pogrążyć się jeszcze bardziej przy komputerze, analizując RAWy i ich odporność na beztroską zabawę suwakami w Lightroomie. Dziś, mówiąc szczerze, mam to w dupie. Nie stałem się przeciwnikiem RAWów – w dalszym ciągu uważam je za format dający więcej możliwości, niż standardowy JPEG, wszak trudno dyskutować z obiektywnymi faktami. Uznałem jednak, że w fotografii, jaką uprawiam, zalety płynące z przesiadywania przed komputerem i mozolnej obróbki RAWów są niewspółmierne do cennego czasu, jaki musiałbym na to poświęcić. Nadal używam formatu RAW, ale jeśli potrzebuję wprowadzić jakieś modyfikacje, robię to siedząc na kanapie albo na ławce w parku, korzystając z możliwości edycji zdjęć bezpośrednio w aparacie. Gdy chcę je dodatkowo obrobić, przerzucam je po Wi-Fi na smartfona i bawię się Snapseedem. Do komputera siadam sporadycznie, głównie po to, żeby wykorzystać go jako maszynę do pisania, a jeśli już w ogóle zabieram się na nim za zdjęcia, to ograniczam się w zasadzie tylko do przepuszczenia ich przez którąś z wtyczek Google Nik, wyprostowania perspektywy i zmniejszenia rozmiary do publikacji w sieci. Na potrzeby tej recenzji zainstalowałem nawet najnowszego Lightrooma i wywołałem kilka zdjęć, ale szybko straciłem zapał. Cała ocena jakości zdjęć w niniejszej recenzji dotyczy więc głównie JPEGów. Na tyle, na ile pozwoliła mi pamięć, w podpisie każdego zdjęcia starałem się zamieścić informacje, czy jest to obrazek prosto z aparatu, czy zmodyfikowany w jakimś programie, czy też wywołany z RAWa.

Zacznę może od jednej negatywnej rzeczy. Rozprawię się z nią już na samym początku, a później już będzie miło… Olympus produkuje dość „ciężkie” JPEGi na standardowych ustawieniach. I nie chodzi mi o rozmiar pliku, tylko o niefortunne połączenie mocnego odszumiania, nieco przesadzonego wyostrzania oraz podbitego kontrastu i nasycenia kolorów. Widać, że obraz jest mocno podrasowany, szczególnie jeśli zestawi się go z nietkniętym RAWem albo np. JPEGiem z Fuji. Pewnie niektórym będzie się to podobać, bo kompakty i smartfony przez lata przyzwyczajały amatorów do takich “upiększonych” zdjęć. Cel Olympusa jest dla mnie zrozumiały: trafić w powszechne, acz niezbyt wyrafinowane gusta sporej części klientów. Na szczęście po zmniejszeniu odszumiania i wyostrzania do minimum (obraz nadal jest odszumiony i wyostrzony, ale już z umiarem) wszystko wygląda tak, jak powinno. I nawet ten kontrast i nasycenie nie rażą w oczy.

Jakość zdjęć jest z grubsza taka sama, jak w E-M10 i wielu innych modelach bezlusterkowców Olympusa, które bazują na tej samej lub bardzo podobnej matrycy. W normalnym użytkowaniu nie brakuje dynamiki, nawet w JPEGach, oczywiście przy założeniu, że mamy realne oczekiwania. Ale nawet oczekując, że zdjęcie będzie wyglądać jak karykaturalny HDR bez żadnego cienia i ani jednego białego piksela, to można być spokojnym – aparat też na to pozwala. Jeśli tylko zmieścimy się z histogramem po prawej stronie, co trudne nie jest, mając pod palcem kółko z korekcją ekspozycji czekające w pogotowiu oraz sprawnie pracujący mózg pod kopułą, z pewnością nie będzie problemów z uzyskaniem dynamiki gwarantującej naturalny wygląd zdjęć nawet mocno kontrastowych warunkach. Maksymalna czułość, która spełnia moje subiektywne normy użyteczności, czyli nie wymaga jeszcze żadnej karkołomnej ekwilibristyki z odszumianiem i tuszowaniem brzydkich syfów, kończy się na ISO 3200. Wyższe wartości rekomenduję tylko w przypadku dalszej “zabawy” w Photoshopie, ewentualnie do czarnobieli lub formatów internetowych.

Nie miałem żadnych problemów z automatycznym balansem bieli, choć należy pamiętać o wyłączeniu domyślnej funkcji ocieplania kolorów, która może przy fotografowaniu zachodu słońca mogłaby się sprawdzić, ale z reguły bardziej szkodzi, niż pomaga. Generalnie kolory JPEGów z E-M5 II mi się podobają, są przyjemne dla oka, nasycone porządnie, ale bez przegięcia, naturalne. Byłyby jeszcze lepsze, gdyby tę sterylność złamać jakimś pseudo-analogowym smaczkiem, ale to już można sobie dodać już w postprodukcji. Jest naprawdę dobrze. Wstyd się przyznać, ale spodobała mi się nawet opcja i-Enhance, dająca cukierkowe i soczyste kolory. Trochę mi to przypomina pseudo Velvię z Fuji (rzecz jasna ani jedno, ani drugie nie leżało nawet obok prawdziwej Velvii), tyle że nasycenie nie jest aż tak przekombinowane. A do tego podkręcone zostało jeszcze wyostrzanie. Wiem, narzekałem na to, że jest ono za wysokie, a tutaj cieszę się z tego, że jest jeszcze wyższe – bez sensu. Wygląda to jednak bardziej jak delikatne muśnięcie suwakiem Structure, znanym z Google Nik, czy Clarity z Photoshopa, a więc nie jest to takie zwykłe chamskie wyostrzanie na pałę. Artefakty się gdzieniegdzie pojawiają, owszem, ale całościowo efekt końcowy jest całkiem przyjemny.

Sytuacji, w których jakość zdjęć oferowana przez Olympusa E-M5 II byłaby dla mnie niewystarczająca, jest naprawdę niewiele. Może jedynie nocą, fotografując na ulicy, kiedy potrzebuję w miarę krótkich czasów naświetlania, czułość jakiej musiałbym użyć powodowałaby już szumy, których wolałbym uniknąć. Z drugiej strony dzięki świetnej stabilizacji obrazu, która współpracuje ze wszystkimi obiektywami, mogę sobie pozwolić na użycie niższej czułości przy mniej dynamicznych ujęciach i tym samym zyskać na jakości. Szczerze mówiąc jest mi to zupełnie obojętne, z którym z tych kompromisowych rozwiązań miałbym pracować, gdyby postawiono mnie przed takim wyborem. Każde ograniczenie można w jakiś sposób obejść, a każdą zaletę wykorzystać na swoją korzyść, jeśli tylko ma się pojęcie o tym, co się robi.

Podsumowanie

W pierwszym akapicie trudno mi było zacząć, a teraz nie mogę skończyć. Mam deja vu, bo to następna recenzja, w której znowu jestem na dziesiątej stronie tekstu i zaczynam się zastanawiać, czy nie dałoby się go jakoś skrócić. Kto to przeczyta? No ale tak to jest, gdy gadżeciarz pisze o ciekawych produktach, a takim z całą pewnością jest Olympus E-M5 Mark II. Aparat nie jest kolejnym odgrzewanym kotletem, jak to często bywa w przypadku odświeżonych wersji znanego już modelu. To zupełnie inny sprzęt, niż jego poprzednik – wyeliminowano główne wady, uzupełniono braki, wzmocniono dobre strony i dodano parę niegłupich rzeczy. A wszystko to w bardzo zgrabnej, przemyślanej formie, która nie ogranicza użyteczności aparatu.

Komu bym polecił nową “piątkę”? W zasadzie każdemu, kto potrzebuje uszczelnionego, poręcznego aparatu systemowego. W szczególności każdemu, kto nie chce lustrzanki, a nawet jeśli chce, to i tak warto, żeby zastanowił również nad bezlusterkowcem. Każdemu, kto nie przestraszył się mitów o matrycy wielkości paznokcia, braku możliwości uzyskania małej głębi ostrości czy przerażająco wysokich szumach. Bardziej amatorowi, ale jednak zaawansowanemu, który ma ambicje, by fotografować na poziomie zawodowym, ale wystarczy mu, że hobby dostarcza mu przyjemności, nie pieniędzy. Zawodowcom nie polecam, bo oni sami wiedzą, czego potrzebują. Komu nie polecam? W zasadzie tylko osobom o bardzo specyficznych i sprecyzowanych wymaganiach (nie mylić potrzeb z zachciankami), na przykład absolutnie niezbędne jest im ISO 73847593 lub jakiś obiektyw, którego odpowiednika nie ma w systemie Mikro 4/3. No i nie polecam tym, którzy mają górę sprzętu, kilka kredytów do spłacenia, niczego nie potrzebują, ale łapie ich chcica na kolejny aparat. Idźcie się przewietrzyć. A jeśli nie przejdzie, to do lekarza!