Konkretny skurczybyk – Fujifilm X-T2

Powoli gubię tempo i przestaję nadążać za nowinkami z fotograficznego podwórka. Mam wrażenie, że zupełnie nie tak dawno temu miałem w swoich łapach Fujifilm X-T1, ciesząc się, że mogę przyjrzeć się tej zabawce nieco bliżej. Właściwie to było to niecałe dwa lata temu, więc trochę czasu jednak upłynęło, ale później miałem do czynienia z jeszcze czterema kolejnymi aparatami i chyba z tuzinem obiektywów. Zaczyna to wyglądać jak produkcja seryjna recenzji sprzętu, co trochę mnie martwi, bo nie tak miało to wyglądać. Na domiar złego producenci fotograficznego szpeju nie lubią zastoju, wobec czego mnożą te swoje gadżety w zastraszającym tempie (a podobno branża jest w dużym kryzysie i ponosi straty). Dopiero co zdążyłem odesłać poprzedni testowany aparat, a już nadeszła przesyłka z kolejnym – tym razem z najnowszym Fujifilm X-T2. No i co zrobić? Trzeba pstrykać.

X-T2 pojawił się w sklepach we wrześniu, a mi udało się zdobyć go tuż przed świętami, co uważam za spory sukces, zważywszy na duże zainteresowanie tym modelem. Co prawda swoje odczekałem w kolejce, ale aparat wciąż był jeszcze ciepły i pachnący świeżością. Model ten jest, jak nietrudno się domyślić, następcą wspomnianego już X-T1, czyli przedstawicielem najwyższego segmentu aparatów dla zwykłych śmiertelników, jakie Fujifilm ma w ofercie (średniego formatu nie liczę, bo to za wysokie progi dla takich leszczy, jak my). Można powiedzieć, że plasuje się na równi z X-Pro2, choć posiada nieco inny zestaw cech, czyniący go narzędziem chyba nieco bardziej uniwersalnym. Chciałem go przetestować z dwóch powodów: 1) nie miałem jeszcze okazji spróbować dwóch topowych aparatów tej samej generacji od tego samego producenta, a że testowałem już X-Pro2, to X-T2 siłą rzeczy nadawał się idealnie do tego, aby to zmienić; 2) nie miałem jeszcze okazji spróbować aparatów Fujifilm z tego samego segmentu, ale z następujących po sobie generacji, więc skoro przetestowałem już X-T1, następny w kolejności musiał być X-T2. No to bez zbędnej zwłoki… jedziemy z koksem!

Wygląd i jakość wykonania

Recenzja będzie dość obszerna (jeszcze bardziej, niż zwykle), więc o rzeczach najbardziej oczywistych będę starał się pisać jak najmniej, by zostawić nieco więcej miejsca na bardziej ciekawe zagadnienia. Nie będę się zatem rozwodził na temat wyglądu tego aparatu. Właściwie wygląda on tak samo, jak poprzednik i bardzo dobrze, że pod tym względem niczego w nim nie popsuto. Jest to bezlusterkowiec przypominający analogową starą lustrzankę, z wizjerem w linii obiektywu i dużą ilością pokręteł i dzyndzli, co naturalnie bardzo mi się podoba. A resztę widać na zdjęciach…

Ogólna jakość wykonania również jest na poziomie X-T1. Mamy do czynienia z dość ciężkawym, ale nie za ciężkim klocem, w większości skonstruowanym z metalu. Może nie jest on tak dopracowany w szczegółach, jak Olympus PEN-F, ale niczego też nie można mu zarzucić. Sprawia wrażenie bardzo solidnej maszynki, wykonanej z dbałością o detale, której aparat profesjonalny, do miana którego X-T2 aspiruje, wstydzić się na pewno nie będzie. Korpus jest oczywiście uszczelniony przed szkodliwymi warunkami atmosferycznymi. Wszystkie kółka obracają się z miłym oporem i nie są zbyt luźne. Nic nie lata, nie trzeszczy, nie ugina się. Dużo lepsze wrażenie sprawia teraz klapka komory kart pamięci, która jest lepiej spasowana i wyposażona w blokadę zabezpieczającą przed przypadkowym otworzeniem. Pokrywa komory gniazd zewnętrznych też została poprawiona i choć nie mogę tego oczywiście przewidzieć, to moim zdaniem nie powinna się wypaczać, jak to czasem zdarzało się po dłuższym użytkowaniu X-T1 (mi się to nie przytrafiło, ale niektórzy nie mieli tyle szczęścia). Wygląda na to, że konstrukcyjne babole zostały wyeliminowane.

Ponieważ w przesłanym mi zestawie znalazł się też battery grip, o którego nie prosiłem (nie lubię niepotrzebnego powiększania rozmiarów aparatu, ale później doceniłem, że jednak go mam), to wspomnę o nim w kilku słowach. Poziomem wykonania nie odbiega od budowy korpusu, choć ewidentnie nie jest metalowy. Czuć to po różnicy w temperaturze, gdy przekładamy aparat w dłoni z pozycji pionowej do poziomej i na odwrót – korpus jest chłodniejszy niż grip. Dzięki temu, że mieszczą się w nim dwie baterie, grip ma odpowiednią masę i nie sprawia wrażenia wydmuszki. Solidnie wygląda też mechanizm blokujący szufladkę z bateriami, można się nim bawić w nieskończoność. Przyciski i kółka nie odbiegają jakością od tych na korpusie.

Ergonomia użytkowania

Na pierwszy rzut oka X-T2 wygląda identycznie jak jego poprzednik, jednak w rzeczywistości jest od niego o kilka milimetrów większy. Różnica ta jest trudna do dostrzeżenia, ale biorąc oba aparaty do ręki na pewno ją odczujemy na korzyść nowego modelu. Profil aparatu wciąż jest smukły, z delikatnie odstającym uchwytem, który jest teraz odrobinę większy i dzięki temu wygodniejszy. W dalszym ciągu jednak uchwyt nie jest na tyle głęboki, aby aparat ten można było wygodnie używać z dużymi i ciężkimi szkłami, o czym przekonałem się fotografując takim właśnie teleobiektywem. Nie jest to jednak żaden zarzut, gdyż akurat ja preferuję małe i dyskretne obiektywy. Ci zaś, którzy korzystają z ciężkich słoików albo mają łapę jak yeti, zawsze mogą spłukać się do cna i kupić dodatkowy grip, który definitywnie kończy temat zbyt płytkiego uchwytu.

Classic Chrome

Classic Chrome

Classic Chrome

W X-T1 narzekałem trochę na „gumowe” przyciski, które były dość płaskie, trudno wyczuwalne pod palcami (szczególnie w rękawiczkach albo ze zmarzniętymi rękami), a ich skok był na tyle mały i pozbawiony wyraźnego kliknięcia, że czasem miałem wątpliwości, czy je wcisnąłem. Problem ten nie istnieje w X-T2 – przyciski pracują tak, jak należy. Dużo trudniej jest też teraz przypadkowo przesunąć przełączniki znajdujące się pod tarczą czasu migawki i czułości. Pracują one nieco sztywniej, a same tarcze są wyższe, więc jest za co złapać palcami bez ryzyka poruszenia przełączników poniżej. No i w końcu przyciski blokad tarcz zostały zrobiona jak należy, czyli w postaci przełącznika (a’la mechanizm długopisu automatycznego), którego już nie trzeba wciskać i przytrzymywać, aby obrócić gałkę. Kolejną zmianą jest pojawienie się dżojstika służącego do zmiany aktywnego punktu AF, co zostało już wcześniej zastosowane w X-Pro2 i sprawdza się równie rewelacyjnie. Jedynie zamieniłbym miejscami ten dżojstik z przyciskiem Q, tak aby kontrolę nad punktami AF mieć jeszcze bliżej kciuka. Przy okazji omawiania ergonomii warto też wspomnieć o dodatkowej zakładce w menu, którą można dowolnie konfigurować, przenosząc do niej najczęściej używane ustawienia.

Acros (filtr zielony)

Acros (bez filtra)

A poza tym wszystko jest po staremu… Charakterystyczna dla jednocyfrowej serii X-T tarcza ISO, standardowa tarcza kompensacji ekspozycji, mnóstwo poręcznych przełączników i przycisków funkcyjnych, które można sobie dowolnie zaprogramować, regulacja przysłony na obiektywie, dwa kółka sterujące. Właśnie, kółka! We wszystkich aparatach Fuji można nimi nie tylko obracać, ale też wciskać. Wciśnięcie tylnego kółka wywołuje powiększenie kadru, a przednie można zaprogramować pod dowolną funkcję. Okazało się, że wyjątkiem był X-T1, w którym kółek nie dało się za cholerę wcisnąć. Inżynierowie tłumaczyli to tym, że aparat ma być odporny na warunki atmosferyczne, a nie da się zrobić uszczelnianych wciskanych kółek. Później na rynku pojawił się uszczelniany X-Pro2 z wciskanymi kółkami i inżynierowie teraz palą głupa. X-T2 też oczywiście ma wciskane obydwa kółka, ale coś jest nie tak z tym przednim. Można je wcisnąć, ale jest ono nieaktywne. Nie można też przypisać do niego żadnej funkcji. Wygląda to na niedopracowanie, które należy poprawić w kolejnej aktualizacji firmware’u. Poza tym drobnym szczegółem użytkowanie X-T2 to bajka, czysta przyjemność. Myślę, że nie będzie przesadą, jeśli nazwę go najwygodniejszym i najbardziej intuicyjnym bezlusterkowcem, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia.

Szmery bajery

Tradycyjnie Fuji nie raczy nas nadmiarem wodotrysków, a X-T2 nie stanowi w tej kwestii wyjątku. Lista nadprogramowych atrakcji jest dość standardowa: migawka elektroniczna działająca do 1/32000 s (której nie trzeba włączać ręcznie, bo uruchamia się sama gdy kończy się zakres działania migawki mechanicznej – bomba!), tryb automatycznej panoramy, czyszczałka matrycy, zestaw charakterystycznych dla Fujifilm symulacji filmu, podwójna ekspozycja, Wi-Fi umożliwiające zdalne kadrowanie i sterowanie (również geotagowanie i przesyłanie zdjęć na smartfon), proste narzędzie do ograniczonej edycji RAWów w aparacie, AutoISO z możliwością zapisania trzech własnych konfiguracji (uwielbiam to!).  Z przydatnych rzeczy nic więcej nie przychodzi mi do głowy… Pozostały tylko filtry artystyczne, które do niczego się nie nadają. W Olympusach czasem można sobie z nudów włączyć niektóre z nich i w określonych sytuacjach uzyskać w miarę ciekawy efekt (choć to i tak mija się z celem, bo Snapseed jest dużo lepszy). Niestety filtry artystyczne w wydaniu Fujifilm to katastrofa – dosłownie, bo korzystając z nich tracimy możliwość zapisu RAWów, więc nawet nie można zdjęcia w żaden sposób uratować.

Acros (filtr czerwony)

Acros (filtr czerwony)

Nowością, która pojawiła się już w X-Pro2, ale nie było jej jeszcze w X-T1, jest mapowanie pikseli. Najważniejsza zmiana, to jednak coś, co nie ma żadnego związku z fotografią: filmowanie w rozdzielczości 4K. Implementacje funkcji wideo w aparatach Fujifilm zawsze były traktowane przez tego producenta po macoszemu. Gdy okazało się, że X-T2 jest pierwszym modelem, który odcina się od tego schematu, wielu „filmowcom” pospadały majtasy z wrażenia. Mi nic nie spadło, kręcenie filmów mnie… nie kręci. Nie mam pojęcia, jak spisuje się tryb wideo w tym aparacie, a wspominam o nim tylko z kronikarskiego obowiązku. Podobno jest niezły, ale sam nie sprawdzałem. A najbardziej w tym całym wideo cieszy mnie to, że z korpusu zniknął przycisk nagrywania i został zastąpiony guzikiem funkcyjnym.

Acros (filtr żółty)

Acros (filtr żółty)

X-T2 bez wątpienia ma też pewne braki w wyposażeniu, jeśli można się tak wyrazić. Głównie dotyczą one takich gadżetów, jak wbudowane HDRy, rozbudowane możliwości braketingu, jakieś sklejane ultra rozdzielczości, focus stackingi, buforowanie zdjęć jeszcze przed naciśnięciem spustu migawki (sic!). To, czego brak rzeczywiście można odczuć, to stabilizacja matrycy. Na próżno jej szukać w puszkach Fujifilm, co smuci tym bardziej, że coraz więcej producentów ją stosuje (Olympus, Panasonic, Sony, Pentax). Nie zamieniłbym jakości zdjęć, jaką oferują aparaty systemu X na stabilizację obrazu, ale mimo wszystko warto byłoby ją mieć z każdym obiektywem, tym bardziej, że nie używam już żadnego stabilizowanego szkła. Myślę, że kiedyś się tego doczekamy.

Sprawność działania

Fujifilm nie zawsze mógł się pochwalić rewelacyjnymi osiągami w kwestii szybkości i efektywności działania swoich aparatów. Początki serii bezlusterkowców były dla tej marki sporym wyzwaniem pod tym względem, jednak z modelu na model (a czasem też dzięki aktualizacjom oprogramowania) sytuacja ulegała stopniowej poprawie. Pewne rzeczy pozostały jednak niezmienne, jak energochłonność aparatu połączona z faktem stosowania od lat baterii o tej samej pojemności czy tryb uśpienia, z którego wybudzenie wymaga dłuższego przyciśnięcia spustu migawki. Czas działania na jednej baterii w bezlusterkowcu w niewielkim stopniu zależy od ilości wykonanych zdjęć, a bardziej od czasu działania wizjera elektronicznego, ekranu i autofocusa. Czasem akumulator rozładowuje się po zaledwie 50 zdjęciach, które robię w ciągu 5 godzin, łażąc przez cały ten czas z włączonym aparatem w ręku. Kiedy jednak testowałem ciągły autofocus w X-T2 i pracowałem w trybie seryjnym, akumulator rozładował po kilku tysiącach zdjęć wykonanych w ciągu niecałej godziny (po raz pierwszy rozbolał mnie palec od wciskania spustu migawki). Po podłączeniu battery gripa nie udało mi się doprowadzić do rozładowania wszystkich trzech akumulatorów nawet mimo dwóch dni intensywnego fotografowania.

Classic Chrome

Classic Chrome

X-T2 został wyposażony w tryb boost, mający przyspieszać działanie AF. Na dołączanym gripie jest nawet przełącznik uruchamiający tę funkcję, chociaż działa ona też bez dodatkowego uchwytu pionowego – w gołym korpusie wystarczy odpalić ją z menu lub przypisać do którego z przycisków funkcyjnych. I rzeczywiście spełnia ona swoje zadanie, choć różnica nie jest spektakularna. Subtelnego przyspieszenia można doświadczyć w trybie AF-S, szczególnie w kiepskich warunkach oświetleniowych, a tryb AF-C wydaje się działać trochę lepiej właściwie w każdych warunkach. Początkowo eksperymentowałem z różnymi ustawieniami boost i badałem, jak wpływają one na szybkość działania i żywotność akumulatora. Skończyło się na tym, że zostawiłem go włączonego przez cały czas, używając przy tym energooszczędnego trybu wizjera (obraz wyświetla się w nim dopiero wówczas, gdy czujnik zbliżeniowy zostanie wzbudzony), co pozwoliło mi czerpać pełnię korzyści z przyspieszonego AF, nie drenując przy tym nadmiernie baterii. W związku z tym wszystkie moje poniższe spostrzeżenia na temat działania autofocusa dotyczą włączonego trybu boost.

Podobno szybkość AF w X-Pro2 i X-T2 jest taka sama, ale testując ten pierwszy model nie byłem jakoś szczególnie zachwycony jego osiągami. Były lepsze, niż w moim X-T10, ale chyba oczekiwałem czegoś spektakularnego, a okazało się, że była to tylko umiarkowana ewolucyjna poprawa. Z kolei X-T2 mnie zachwycił, serio. Aparat ten jest szybki jak błyskawica, przynajmniej w znanej mi skali odniesienia. Mam teorię, że X-Pro2 posiada takie same techniczne możliwości, ale dotychczas oprogramowanie w nim nie działało w sposób najbardziej optymalny. Dopiero po premierze X-T2 pojawiła się aktualizacja firmware’u, która zrównała jego AF do poziomu osiągów młodszego brata. Mam na myśli tryb AF-S, który bez dwóch zdań działał najsprawniej ze wszystkich aparatów jakich kiedykolwiek używałem, bez względu na markę (warto tu zaznaczyć, że moje doświadczenie z lustrzankami zakończyło się dobrych kilka lat temu). Nawet w warunkach bardzo słabego oświetlenia, uniemożliwiającego wykonanie akceptowalnego jakościowo zdjęcia z ręki, aparat trafiał ostrością wszędzie tam, gdzie chciał. Widać to dobrze na drugim z załączonych wyżej filmików.

Acros (filtr czerwony)

Acros (filtr zielony)

Jeśli chodzi o AF-C, osiągi również wyglądają bardzo optymistycznie. Jedynie fakt, że nie jestem przyzwyczajony do częstego korzystania z tego trybu i teleobiektywu (który do takich zdjęć jest akurat idealny, ale nie są to ogniskowe, które „czuję”), sprawia, że ciężko mi tutaj o jakąkolwiek ekscytację. Aparat w trybie seryjnym strzela jak karabin, do kilkunastu klatek na sekundę. Wystarczy kilka razy nacisnąć spust migawki, a karta pamięci jest już zapełniona. Wiem, że niektórych to jara, ale na mnie to nie działa. Mimo to zrobiłem kilka tysięcy zdjęć przypadkowych przechodniów i samochodów w ruchu, aby przetestować AF-C, skoro już nadarzyła się okazja. X-T2 daje możliwość wyboru jednego z kilku trybów śledzenia obiektu, w zależności od jednostajności lub chaotyczności jego ruchu, ale ja używałem tylko tego podstawowego, najbardziej uniwersalnego. Korzystałem też tylko z jednego wybranego punktu AF, mimo że aparat potrafi też śledzić obiekt w kadrze i automatycznie przełączać się między dostęp punktami AF. Niektóre przykłady efektów, jaki udało mi się uzyskać, widać na poniższych obrazkach.

Nie znam się na fotografii sportowej, ale jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że nie będzie ona żadną przeszkodą dla X-T2. Wykorzystanie AF-C w mniej wymagającej fotografii, np. w streecie czy ślubniakach, tym bardziej nie powinno sprawiać problemów. Używałem AF-C nocą na ulicach miasta i autofocus robił dokładnie to, czego od niego oczekiwałem. Zdjęcia przedstawiające ludzi w ruchu wykonane zostały właśnie w ten sposób. Oczywiście skuteczność nigdy nie będzie 100-procentowa, nie ma się co czarować. Im ciemniej, tym skuteczność mniejsza, ale w dalszym ciągu znaczna większość zdjęć nadaje się do wykorzystania. Trudno mi to zmierzyć, więc nie będę bawił się w procentowe szacowanie skuteczności AF. Zdjęcia przykładowe będą musiały wystarczyć…

Wizjer i ekran

Wizjer w X-T2 jest wielki jak papieskie okno. Może trochę przesadzam, ale jego powiększenie naprawdę wyróżnia go na tle wszystkich innych wizjerów elektronicznych, z jakimi miałem do czynienia. Zdaje się, że to jest dokładnie ten sam wizjer, co w X-T1, więc tutaj żadnej niespodzianki nie ma. Nowy model ma jednak mocniejszy procesor, który przetwarza obraz szybciej, więc szybkość odświeżania jest dużo lepsza. Do tej pory nie mogłem narzekać na płynność działania EVF w poprzedniej generacji aparatach Fujifilm (nie dotyczy to jeszcze starszych modeli – tam nie wyglądało to ciekawie). Niestety w życiu często jest tak, że jak się poprawi coś, co jest nie najgorsze, to wtem „nie najgorsze” staje się kiepskie. Nie powiem, żeby wizjer w moim X-T10 był kiepski, ale dopiero po odesłaniu testowego egzemplarza X-T2 i powrocie do swojego aparatu odczułem, na czym polega różnica między wizjerem przyzwoitym a świetnym. Wyeliminowano nawet zaczernienie obrazu pomiędzy klatkami w trybie zdjęć seryjnym, dzięki czemu nawet na ułamek sekundy nie tracimy kadru z oka. O kontraście, jasności, ostrości i względnej wierności kolorów (wiadomo, wizjer optyczny zawsze będzie miał tu przewagę) nawet nie wspomnę, bo nie ma się do czego przyczepić.

Ekran się rusza. Nie sam, rzecz jasna. Ale można nim poruszać i to nawet w dwóch osiach. Rozwiązanie, jakie zastosowano, jest może nie tyle nowatorskie, co niespotykane. Ekran nie jest zamontowany na przegubie, wokół którego obraca się w dwóch osiach, tak jak to ma miejsce w większości aparatów oferujących gibany telewizor, tylko zamocowany jest na dwóch zawiasach, z który jeden umożliwia przechylenie go w górę i dół, a drugi w bok, ale tylko w jedną stronę. Hmm… W zasadzie to niepotrzebnie strzępię palce, bo powyższego opisu sam chyba nie do końca rozumiem, a zdjęcie i tak mówi wszystko. W każdym razie wszystko sprowadza się do tego, że ekranu nie można obrócić o 180 stopni żeby zrobić sobie selfie, ale za to jednym ruchem można go odchylić do zdjęć pionowych. Podoba mi się takie rozwiązanie, często z niego korzystałem. Sam panel LCD (czy tam OLED, TNT, UPS czy cokolwiek to jest) jest w porządku, spełnia swoje zadanie i niczym się nie wyróżnia na tle innych. Niestety w dalszym ciągu nie jest dotykowy, za co inżynierom należy się porządne lanie pasem. Już nawet pralki mają dotykowe ekrany!

Obiektywy

I co tu napisać nowego, czego jeszcze nie pisałem o obiektywach przy okazji poprzednich recenzji aparatów Fuji? Może zacznę od tego, że wyszło trochę nie tak, jak chciałem… Myślałem, że dostanę w komplecie z aparatem dwa nowe obiektywy, z którymi nigdy wcześniej nie miałem do czynienia: mały i seksowny XF 23 f/2 do fotografii ulicznej oraz wielki nieporęczny XF 50-140 f/2,8 w zasadzie tylko przetestowania autofocusa. Napaliłem się na to pierwsze szkło jak szczerbaty na suchary, a gdy paczka od Fujifilm przyszła, okazało się, że zamiast niego dostałem starszą wersję ze światłem f/1,4, którą bardzo lubię, ale miałem z nią do czynienia już tyle razy, że już mi się chyba znudziła. No trudno, musiałem obejść się smakiem. Od biedy został jeszcze ten teleobiektyw, którego na własne życzenie dźwigałem przez dwa dni, robiąc siebie paparazzo na ulicach Poznania. Raz nawet dostałem opierdziel od jakiegoś zgorzkniałego zgreda, kiedy przechodząc przez drzwi obrotowe dźgnąłem go w plecy tym obiektywem dyndającym na pasku. A masz, dziadu!

Obiektyw ten wcale nie jest aż tak ogromny, biorąc pod uwagę zakres ogniskowych. Wszystkie obiektywy tego typu wyglądają mniej więcej tak samo: jak armata. Nie przywykłem ani do paradowania z taką lufą w warunkach miejskiej dżungli, ani do fotografowania przy użyciu takiego narzędzia, co było główną przyczyną mojej niezdarności w posługiwaniu się nim. Za bardzo też nie miałem pomysłu, jakie zdjęcia miałbym nim robić. Wiem, jakąś reporterkę sportową można tym ustrojstwem ogarnąć albo jakiegoś ślubniaka z drugiego końca kościoła. Może nawet jakiegoś ćwirka lub sarenkę, jeśli nie będą zbyt daleko. Nuuuda… Próbowałem ze zdjęciami ulicznymi, ale z taką rurą zwracałem uwagę każdego mijanego przechodnia. A „celowanie” w kogoś, kto już z daleka mnie widzi i myśli sobie „o, pan fotograf” nie ma najmniejszego sensu. To nie jest obiektyw dla mnie, więc nawet nie potrafię go rzetelnie ocenić. Niemniej jednak zebrałem się w sobie i zrobiłem kilka (tysięcy) próbnych fotek, głównie truchtającym ludziom, wioślarzom na Warcie i przejeżdżającym samochodom. Zdjęcia wyszły wyjątkowo nieciekawie, ale czego się nie robi w imię nauki!

Acros (filtr czerwony)

Acros (filtr czerwony)

Fujinon XF 50-140 f/2,8 R LM OIS WR Nano-GI (nic nie dopisałem, serio) to z całą pewnością szybki i cichy obiektyw. Byłem wręcz zaskoczony tym, jak bezgłośne potrafi być szkło o takich rozmiarach i wadze. Sądziłem, że te ciężkie soczewki w środku muszą poruszać jak lokomotywa na szynach (a to niepozorne stałki, których używam na co dzień – XF 18 f/2 oraz XF 35 f/1,4 – okazały się przy tym teleobiektywie bzyczeć, szurać i cykać jak wściekłe nienaoliwione osy). Autofocus? Mód malina. Pamiętam, że XF 55-200 f/3,5-4,8 był wolniejszy, zdecydowanie. XF 50-140 zasuwał bez żadnego zawahania nawet nocą. Wtedy też bardzo przydawała się stabilizacja obrazu, w którą obiektyw ten jest wyposażony i która okazała się bardzo skuteczna – mam nieporuszone zdjęcia wykonane na największej ogniskowej przy czasie 1/30-1/20 s. Bez battery gripu lepiej tego szkła nie używać, gdyż środek ciężkości jest wtedy mocno wysunięty do przodu, powodując, że aparat „ucieka” z ręki i ma ochotę pocałować się z asfaltem. Za to z dodatkowym uchwytem jest całkiem nieźle. Szczerze mówiąc myślałem, że ta armata będzie mi ciążyć dużo bardziej, a okazało się, że wcale nie taki diabeł straszny… Dużą zaletą jest to, że tubus obiektywu nie wysuwa się przy zmianie ogniskowej, co pewnie ułatwia utrzymanie go odpornym na warunki atmosferyczne. Teleobiektyw ten jest bowiem uszczelniany. A wszystko to za jedyne 5,5 klocka w dobrych sklepach fotograficznych.

Jakość obrazu

W tej części moje spostrzeżenia są wręcz identyczne, jak w przypadku X-Pro2. Jeśli chodzi o jakość obrazu, X-T2 nie zawodzi w najmniejszym stopniu. Matryca jest dokładnie ta sama, 24-megapikselowa, więc należało się tego spodziewać. Dla wnikliwej analizy porównawczej odsyłam jak zwykle do DPReview – ja się tym nie mam zamiaru zajmować. Jakość RAWów jest na równi z najlepszymi matrycami APS-C na rynku, co też nie jest żadnym zaskoczeniem, skoro w większości z nich tkwią te same sensory Sony (lub różne ich wariacje w tej samej technologii). X-T2 oferuje możliwości zapisu skompresowanych lub nieskompresowanych RAWów, jednak nie miałem czasu ani ochoty, aby przyjrzeć się uważnie, czy jest jakakolwiek różnica w jakości obrazu między nimi. Zresztą na pewno już to ktoś zrobił za mnie, więc zamiast wyważać otwarte drzwi lepiej użyć szukajki Google.

Classic Chrome

Classic Chrome

Na oko ta najnowsza matryca jest o około działkę lepsza jeśli chodzi o poziom szumów na wysokich czułościach. Fotografując nocą ustawiłem sobie próg AutoISO na 12800 i na tej czułości trzymałem się jeszcze akceptowalnego dla mnie poziomu szumów, czego przykładem jest kilka z załączonych zdjęć. Starsze 16-megapikselowe matryce wymiękają po przekroczeniu ISO 6400, co i tak jest całkiem niezłym rezultatem, ale lepsze jest wrogiem dobrego. Dzięki wyższym użytecznym czułościom i jasnym szkłom mamy większą szansę na sensowne fotografowanie ludzi w ruchu po zmroku, na czym mi najbardziej zależy. W zasadzie do niczego innego tak wysokie ISO nie jest mi potrzebne. I tutaj X-T2 sprawdził się świetnie, znowu czyniąc X-T10 nieco przestarzałym, jak na moje nieszczęście. Jeśli chodzi o rozdzielczość, to jest ona zauważalnie wyższa, choć jak w przypadku X-Pro2 okupione to zostało odrobinę wyższym szumem wychodzącym z cieni przy mocnej obróbce RAWów. Po zmniejszeniu zdjęcia do 16 megapikseli szum w cieniach zrównuje się z tym, jaki występuje np. w X-T10, a ostrość w dalszym ciągu pozostaje wyższa, toteż niczego tak naprawdę nie tracimy.

Acros (filtr czerwony)

Acros (filtr czerwony)

Acros (filtr czerwony)

Pisząc o jakości obrazu w aparatach Fujifilm nie można pominąć silnika JPEG. Co prawda życie pokazuje, że gusta bywają czasem zaskakująco różne, więc raz po raz dają o sobie znać nieliczni malkontenci, którym te JPEGi brzydko pachną. Cóż, jeden lubi fiołki, a drugi jak mu nogi śmierdzą… Niemniej jednak Fujifilm swoim podejściem do przetwarzania obrazu w formacie JPEG trafiło chyba w gusta większości kumatych amatorów fotografii. Krążą opinie, że Fuji ma najlepsze JPEGi na rynku, z czym się w pełni zgadzam, przynajmniej jeśli mowa o sprzęcie, na który pozwolić sobie może przeciętny pasjonat bez konieczności wycinania nerki. Główną przewagą Fujifilm jest rozsądne podejście do wyostrzania, dzięki któremu zdjęcia wyglądają naturalnie, wsparte całkiem efektywnymi algorytmami odszumiania, które fajnie sobie radzą na wyższych czułościach, nie masakrując tak bardzo detali. X-T1 miał pewien problem ze zbyt mocnym odszumianiem, ale w X-T2 został on na szczęście wyeliminowany. Dodam, że od dawna używam wyłącznie trybu DR400, który zwiększa zapas informacji w światłach o tyle, że całkowicie już zrezygnowałem z obróbki RAWów na komputerze. Dlatego też wszystkie zdjęcia tutaj opublikowane to JPEGi prosto z aparatu, jedynie pomniejszone i wyostrzone, a niektóre też wyprostowane. Jedynym wyjątkiem jest przykład przedstawiony poniżej, który poczyniłem z czystej ciekawości dla sprawdzenia, ile da się wyciągnąć ze świateł i cieni w Lightroomie.

RAW (ustawienia standardowe)

RAW po obróbce (ekspozycja +2 EV, kontrast +24, światła -100, cienie +100, czerń -24, clarity +24)

Pisząc o JPEGach trzeba też wspomnieć o symulacjach filmów, z które są cechą rozpoznawczą aparatów Fujifilm. Mówiąc krótko: inżynierowie próbowali wykorzystać swoje doświadczenie z dziesięcioleci produkcji filmów analogowych, by tchnąć w cyfrowe zdjęcia trochę tego starego analogowego ducha. Zrobili to w sposób bardzo subtelny i moim zdaniem mogliby pójść dużo dalej, uzyskując takie efekty, jakie można osiągnąć w Snapseedzie, VSCO, Analog Efex itp. oprogramowaniu. Niemniej jednak udało im się dzięki tym symulacjom filmów nadać JPEGom odrobinę charakteru, którego brakuje nudnym sterylnym JPEGom z większości innych aparatów. Jestem wielkim fanem w szczególności symulacji Classic Chrome, która – o ironio – jest próbą imitacji filmu Kodaka, a nie Fujifilm. Wszystkie czarno-białe symulacje filmów również są godne uwagi. Mając do czynienia z X-Pro2 byłem trochę zawiedziony symulacją ACROS, jednak w X-T2 przyjrzałem się jej bliżej i zmieniłem zdanie. Różnica między nią a pozostałymi symulacjami w czarnobieli jest bardzo subtelna i czasem trudna do spostrzeżenia, a ja oczekiwałem chyba dużo bardziej spektakularnych efektów. W niektórych sytuacjach może ona jednak sprawdzić się trochę lepiej. TUTAJ zamieściłem zdjęcie tego samego kadru wykonane we wszystkich dostępnych symulacjach filmów.

Podsumowanie

Nie ma aparatów doskonałych, a X-T2 również się do nich nie zalicza. Niemniej jednak jest to sprzęt bardzo dojrzały i niemal kompletny w każdym możliwym wymiarze. W żadnym razie nie znaczy to, że pod każdym względem jest to najlepszy aparat pod słońcem, ale pod każdym względem jest co najmniej dobry. Czym on się różni do X-Pro2, który co prawda sprawił mi dużo frajdy, ale mimo to nie zrobił na mnie aż tak dobrego wrażenia? Sam nie wiem… Musiało się na to złożyć kilka drobiazgów, ale przede wszystkim nieco lepsza szybkość działania (jak już wspomniałem wcześniej, być może zostało to już poprawione w aktualizacji oprogramowania do X-Pro2, czego jednak już nie jestem w stanie zweryfikować). Osobiście uważam też, że wizjer w X-T2 wygrywa z rękami w kieszeni z jakikolwiek wizjerem lunetkowo-hybrydowym w modelach udających dalmierzowce. Sterowanie i ogólna ergonomia też wypadają nieco lepiej, a ekran jest odchylany w całkiem zmyślny sposób, co samo w sobie stanowi krok milowy w kwestii jego użyteczności.

Classic Chrome

Classic Chrome

Główne wady, jakie przychodzą mi na myśl o X-T2, to brak stabilizacji matrycy, nieuzasadniony brak dotykowego ekranu i cena. Wcale nie za siedmioma górami i nie za siedmioma lasami, i wcale w nie tak odległych czasach boomu na rynku fotograficznym, producenci zwykli ostro konkurować ze sobą cenowo. Podstawowy model aparatu z wymienną optyką i wizjerem można było kupić za 1000 zł, za 3000 zł można było już mieć wszystkomający sprzęt, a pełnoklatkowe puszki (może nie najbardziej zaawansowane, ale często wystarczające do ciężkiej roboty) dostępne były już za około 5000-6000 zł. Pamiętacie Sony A850 i Canona 6D? Te czasy jednak minęły. Dziś producenci prześcigają się w tym, jak zwabić łosi na zakup kropowej puszki w cenach mocno już zbliżających się do 10000 zł. To jest chore! Fujifilm X-T2 został wyceniony na niespełna 7,5 klocka, ale amatorzy dużych i ciężkich luf będą musieli jeszcze dokupić wcale nie tani battery grip. Mój cały zestaw fotograficzny wart jest mniej, niż sama ta puszka.

Provia

Provia

A największy paradoks polega na tym, że gdybym srał pieniędzmi, to kupiłbym sobie od razu dwie sztuki takiego X-T2, nawet gdyby rozsądek podpowiadał mi, że to nie jest najbardziej opłacalna inwestycja w życiu. Fotografując tym diabelskim skurczybykiem wciąż słyszałem szepty „kup mnie, no kup” i gdyby nie pustki na koncie bankowym, inne ważniejsze wydatki i niezdarne próby nieco bardziej minimalistycznego podejścia do konsumpcji, to pewnie uległbym tym głosom. Może to tylko chwilowa ekscytacja nową zabawką, ale miałem wrażenie, że X-T2 wręcz zachęcał mnie do tego, by jak najczęściej brać go w rękę i wychodzić z domu na wielogodzinne włóczęgi. Z jednej strony to trochę smutne i groźne, że źródłem tej inspiracji jest kolejny kosztowny gadżet, wyprodukowany w celu sfinansowania luksusowego jachtu dla CEO japońskiej korporacji, a nie moja własna głowa, która powinna być pełna kreatywnych pomysłów. Z drugiej jednak strony było to bardzo ciekawe i przyjemne doświadczenie, szczególnie w obliczu dokuczającego mi ostatnio marazmu fotograficznego.