20
2013Mały, ale wariat

Nie jestem fotografem ślubnym, ustalmy to już na samym początku. Nawet jeśli kiedyś miałem ambicje, żeby w tym kierunku się rozwijać, to przeszły mi one dość szybko. Fotograf ślubny, pogardliwie nazywany kotleciarzem (od obsługiwania imprez, na których stałym elementem są ciotki i wujkowie wcinający schabowego przy suto zastawionym stole), oprócz tego, że robi zdjęcia, musi jeszcze być marketingowcem, kierownikiem działu handlowego, księgowym… Musi umieć się sprzedać, zarobić na siebie, a często i na asystenta. Ja umiem tylko wciskać spust migawki. Przy moich zerowych umiejętnościach organizacyjnych nie miałbym najmniejszych szans w tym biznesie. Aczkolwiek fajnie jest czasem sprawdzić swoje siły i pofocić trochę kotletów, tak zupełnie bez ciśnienia, że od tego zależeć będzie, co włożę do garnka przez najbliższy miesiąc. A przy tym dowieść, że można to zrobić aparatem, który w opinii internetowych „ekspertów” kompletnie się do tego nie nadaje.
Każdy pewnie widział fotografa ślubnego w akcji. Wielka torba z obiektywami, dwa wielkie aparaty zwisające na paskach, lampy błyskowe z dziwnymi parasolkami, plamy potu pod pachami. Wszystko to przez to, że fotograf na ślubie jest niczym żołnierz na wojnie – uzbrojony po zęby, gotowy na wszystko. Każdy fotograf ślubny ma też swój ulubiony karabin… Znaczy się, aparat. Musi być drogi, z jeszcze droższymi obiektywami, szybkostrzelny, widzący w ciemnościach. W końcu chodzi o przetrwanie, o zawartość garnka – każda pomyłka, spóźniona reakcja, to mniejszy przychód. W końcu klienci nie płacą mu za kiepskie zdjęcia, prawda? Trzeba zatem mieć najlepszy sprzęt, który swoją doskonałością pokona wszelkie problemy, jakie tylko mogą stanąć na drodze.
Gówno prawda. Dobry fotograf potrafi improwizować i odnaleźć się w każdych warunkach. To właśnie za to dostaje pieniądze, nie za sprzęt, który sobie kupił. Nie ma nic złego w tym, żeby używać narzędzi, które dają pewien komfort psychiczny i jakiś margines bezpieczeństwa. Niestety, moim zdaniem, zaszło to nieco za daleko. Gdybym miał porównać fotografię do rajdów samochodowych, to fotografia ślubna skalą trudności odpowiadałyby prowadzeniu taksówki. Wystarczy do tego dość prosty sprzęt, tak samo, jak taksówkarzowi wystarczy Dacia, aby przewieźć pasażera z punktu A do B w miarę komfortowych warunkach, umilając mu czas muzyczką z radia (uwaga na ZAiKS!). Jeśli jednak zapytać „ekspertów”, jaki aparat i obiektywy potrzebne są do fotografii ślubnej, często w odpowiedzi usłyszymy, że najlepsze są fotograficzne odpowiedniki Porsche i Jaguara.
Gdy tylko przydarzyła mi się okazja, żeby robić zdjęcia na ślubie Edyty i Przemka, od początku wiedziałem, że zrobię je na przekór obowiązującym zasadom i użyję sprzętu, którego każdy fotograf ślubny by mi odradził: dość powolnego, z dość przeciętnym autofocusem, nie oferującego możliwości śledzenia obiektu przy szybkiej serii zdjęć ani rejestracji obrazu w tak kiepskich warunkach oświetleniowych, że należałoby już użyć noktowizora. Chciałem sprawdzić, czy Fujifilm X-E1 (mały aparat, przypominający trochę radziecką Smienę) i trzy obiektywy (które mogę zmieścić razem w jednej dłoni lub upchnąć bez trudu w kieszeniach marynarki) da sobie radę z takim zadaniem. Byłem pewien, że tak – i nie zawiodłem się. Miałem też ze sobą Canona 5DII, podstawowe narzędzie polskich kotleciarzy i szczerze znacznie łatwiej i przyjemniej fotografowało mi się „małym wariatem” Fuji.
A na koniec już bez ironii i przesadyzmu… Każdy medal ma dwa końce, czy jakoś tak. I jakoś tak wyszło, że w czasie przygotowań do ślubu, właściwej ceremonii, wesela i sesji poślubnej większość zdjęć zrobiłem jednak Canonem. Ale nie dlatego, że jakość zdjęć Fuji w czymkolwiek ustępowała lub że był on za wolny, co często mu się zarzuca. Nic z tych rzeczy, przyczyna była dużo bardziej prozaiczna: nie miałem odpowiednich obiektywów, aby móc zrobić przy pomocy Fuji wszystko, co było potrzebne lub odpowiadało mojej wizji. Brakuje ultra szerokiego kąta i jasnej portretówki, które co prawda wkrótce mają pojawić się na rynku, ale jakby nie było, nadal jest to tylko pieśń przyszłości. Brakuje też porządnego systemu bezprzewodowego błysku i tutaj sprawa wygląda już gorzej, bo nic nie wskazuje, aby coś miało się w tym temacie zmienić. Są to jednak tylko decyzje marketingowe producenta, a nie ograniczenia techniczne wynikające z takiej, a nie innej koncepcji aparatu. Gdyby producent chciał, rozwiązałby ten problem dość szybko i niewielkim kosztem. Sądzę jednak, że zanim to nastąpi, sam znajdę wyjście z tej sytuacji i na następnym ślubie Canon pozostanie już w szafie. W końcu dobry fotograf potrafi improwizować. A w dodatku powinien być skromny.
Grzegorz
Powodzenie w tym fachu, zależy od wielu różnych czynników. Sprzęt, to jakieś 20% sukcesu, coś co pomaga, ale do sukcesu to długa jeszcze droga. Bawiłem się w to 26 lat, do 2006 roku.
Znów bardzo ciekawy tekst. Pozdrawiam!