29
2013Miejskie Depresje

Miasto to mój żywioł. Chciałbym, żeby to były góry, lasy albo morza. Niestety to właśnie miasto mnie wybrało i przygarnęło… A może to ja wybrałem je? Nieważne. Jestem od niego uzależniony, a każde uzależnienie ma swoje złe strony (a czy ma jakiekolwiek dobre?). Miasto ma swoją depresyjną stronę, którą – jak na nieszczęście – akurat lubię najbardziej. Bo bardzo łatwo zachwycić się pięknem kwiatka czy motylka, jesteśmy zaprogramowani na odczuwanie przyjemności z oglądania takich obrazków. Ale jak zachwycić się urodą tego, co jest ohydne? Nie wiem… Dla mnie miasto jest piękne w swojej brzydocie. Trzeba tylko na nie spojrzeć, a nie odwracać wzrok.
Mimo to miasto ma coś w sobie, przyciąga. Gdy tylko wyjeżdżam gdzieś z dala od tzw. cywilizacji, po kilku dniach zaczyna mi tego czegoś brakować. Nie chodzi o wygody miejskiego życia, potrafię sobie bez nich radzić. Może to drzazga, którą miasto zostawia pod skórą, która drażni i nie pozwala o sobie zapomnieć? Może człowiek potrzebuje tego ciężaru, aby nie stracić gruntu pod nogami i nie odlecieć? Może jesteśmy masochistami? Podobno pewna doza irytujących bodźców potrzebna jest po to, abyśmy mogli docenić stan, w którym nic nam nie dokucza. Dzięki temu ten stan nie powszednieje, nie nudzi i nie musimy szukać mocniejszych wrażeń tam, gdzie nie jest bezpiecznie. Czyli miasto jako forma autoterapii? Mi się podoba. Terapia wstrząsowa…