Minimalizm

Właściwie to powinienem poprzestać jedynie na samym tytule, pozostawiając całą stronę pustą, bez żadnych zdjęć ani tekstu. Tak, to by oddało istotę sprawy w sposób doskonały, a przy tym jakże pomysłowy i zaskakujący. Ale, jak na ironię, to właśnie teraz mam coś do powiedzenia napisania i pokazania, więc jakoś będę musiał obejść ten minimalizm. Od pewnego czasu obserwuję bowiem pewną wewnętrzną zmianę, która dopiero pełza w ślimaczym tempie, ale już zaczyna nieśmiało oddziaływać na moje postrzeganie rzeczywistości. Zacząłem zauważać nadmiar, przerost, nadużycie… I coś mnie w nich wkurza. Coraz częściej poszukuję prostoty, szczególnie w fotografii.

Nie zamierzam wyprzedawać całego swojego dobytku, ograniczyć stanu posiadania do jedynie stu najbardziej niezbędnych rzeczy (i tak prędzej bym wykreślił z listy szczoteczkę do zębów, niż aparat fotograficzny, gdyby stanął przed takim wyborem), zamieszkać w przyczepie czy co tam jeszcze jest teraz modne wśród bloggerów, jutuberów, cyfrowych nomadów czy innych influłenserów. Skoro rzeczy szczęścia nie dają (to dyskusyjne, ale przyjmijmy, że w dużym uproszczeniu tak właśnie jest), to ani ich obecność, ani ich brak nie może wpływać na nasz stan ducha. Jeśli doszliśmy do etapu, w którym zdajemy już sobie sprawę z otaczającego nadmiaru rzeczy i nie wpływa on więcej na naszej samopoczucie, nie zaprząta naszych myśli i pragnień, to tym samym staje się kompletnie obojętny. Pozbycie się więc rzeczy, które zgromadziliśmy wcześniej, a które aktualnie nie mają żadnego znaczenia, wymagałoby poświęcenia sporej ilości czasu i energii, które można by przecież spożytkować na coś dużo ciekawszego i pożytecznego. Warto czasem doprowadzić ten życiowy bajzel do ładu, ale tylko i wyłącznie w celach porządkowych, dla osobistej higieny, a nie dla uzyskania czyjegoś poklasku.

Minimalizm w najczęstszym rozumieniu odnosi się dziś do stylu życia, ale to przecież również nurt w sztuce, który bez problemu można przenieść na fotografię. Ten wkurzający nadmiar, o którym wspominałem, dotyczył właśnie tej dziedziny. Przesada jest wszechobecna na różnych płaszczyznach, zarówno tej czysto technicznej, jak i artystycznej. Większość pasjonatów posiada dużo więcej sprzętu, niż rzeczywiście potrzebuje. Co więcej, są oni święcie przekonani o tym, że zakup kolejnego gadżetu rozwiązałby ich najbardziej palące problemy. A nie tylko ilość się liczy, ale przede wszystkim jakość, która przecież słono kosztuje. To nie może być byle jaki sprzęt – powinien być najnowszy, z najlepszymi parametrami, z najwyższej półki. Każda premiera nowego zaawansowanego aparatu rodzi burzę emocji, podczas której pęka niejedna skarbonka czy powiększa się debet na karcie. Internet umożliwia nieskrępowany obieg informacji, jeszcze bardziej nasilając to zjawisko. Ktoś już ma najnowsze cudeńko, jakiś ambasador marki zachwala je pod niebiosa, ktoś zamieścił filmik z unboxingu, podobno autofocus jest świetny, a megapikseli wystarczy tyle, żeby ułożyć ścieżkę wzdłuż równika… Nagle stary aparat jakby przestał robić zdjęcia, już jest fuj!, a przecież był taki cacy… To nic, że podatni na marketingowe manipulacje bezbronni fotografowie, złapani w pułapkę konsumpcjonizmu, nowym sprzętem zrobią dokładnie takie samo zdjęcie, które bez problemu zrobilibyśmy tym starym. Ba, być może nawet dałoby się je zrobić tym przeklętym ajfonem. To nic, że zdjęcie będzie tak samo nudne, jak wszystkie dotychczasowe. Jest na to sposób!

Przecież zrobili zdjęcia w RAWie i na szczęście zdążyli opłacić w tym miesiącu haracz za Creative Clouda. Niczym doktor Jekyll i pan Hyde przeistaczają się ze statecznych fotografów w szalonych grafików komputerowych i zaprzęgają do pracy super wydajną blaszaną maszynę z procesorem Intela, która w kilkanaście sekund importuje całą kartę zdjęć napierdzielanych serią. Wkrótce myszka rozgrzewa się do czerwoności, gdy w pocie czoła miziają po suwakach w Lightroomie lub Photoshopie. Więcej nasycenia i kontrastu, clarity do oporu, forsowania świateł i cieni też nigdy za mało! Ach, gdyby te suwaki były choć odrobinę dłuższe… Ta nowa matryca pewnie dociągnęłaby nawet do -150 w hajlajtach, gdyby tylko inżynierzy z Adobe nie byli tacy skąpi i nie zatrzymali się na -100. Nie zapominają też o użyciu local adjustments (myśl globalnie, działaj lokalnie!), bo tylko w ten sposób zachód słońca można wypędzlować na czerwono, cerę modelki wypudrować jeszcze bardziej, a balans bieli uczynić różnym w różnych fragmentach kadru. Niby fotografia to malowanie światłem, ale pędzlem też się fajnie maluje, pod warunkiem, że na tablecie i wyłącznie na skalibrowanym Eizo – inaczej kolory mogą wyjść nienaturalnie. Tymczasem kropla potu spływa po skroni… Czas goni, zostało jeszcze półtora tysiąca zdjęć do obrobienia! W środku nocy, gdy robota dobiegła już końca, pozostało jeszcze tylko wrzucenie najlepszych wyselekcjonowanych fotek na fejsa. Lajkom i komentarzom nie będzie końca: „Leci w lewo”, „Każdy od czegoś zaczyna, powodzenia”, „Typowy nikonowski zafarb”, „Czym błyskałeś? Muszę kupić lampę”.

Nadużywanie narzędzi do edycji zdjęć już nie jest traktowane jako zabieg bliski oszustwu, a jako dominujący nurt w fotografii, przynajmniej tej popularnej. Sam przez to przechodziłem i długie lata zajęło mi zrozumienie, że technologia służy rozwiązywaniu problemów, z którymi dotychczas trudno było sobie poradzić w przystępny sposób. Poprawnie naświetlone i skomponowane zdjęcie, wykonane w odpowiednim momencie, nie jest jednak żadnym problemem, który należałoby korygować. Jeśli obraz nie jest ciekawy sam w sobie, to znaczy, że fotograf jest dupa, a oczojebna obróbka może jedynie odwrócić uwagę od braku treści, ale nie napełni nią zdjęcia. Być może brzmię radykalnie, ale nie jestem przeciwny obróbce i nie nawołuję do jej porzucenia. Poddaję tylko krytyce trend polegający na jej stosowaniu wszędzie tam, gdzie jest to zbędne. Sam cenię sobie prostotę i modyfikuję zdjęcia rzadko, tylko gdy to konieczne i w stopniu minimalnym (kadrowanie, prostowanie perspektywy, korekta ekspozycji, winieta i drobne stemplowanie). W zdecydowanej większości przypadków wystarcza mi do tego JPEG, a jeśli już obrabiam RAWa, to staram się uzyskać subiektywnie jak najbardziej naturalny efekt, który równie dobrze mógłbym uzyskać bezpośrednio w aparacie, gdybym tylko miał wystarczającą ilość czasu i odpowiednie narzędzia (np. statyw, filtry, lampy, obiektyw z pokłonem itp.). Sądzę, że tego rodzaju problemy możemy z czystym sumieniem rozwiązywać dzięki obróbce, a przy tym fotografia pozostanie fotografią.

Zdjęcia tu zamieszczone zostały wykonane jednym stosunkowo tanim i wcale nie najnowszym kompaktem, a nie wypasionym profesjonalnym sprzętem z torby pełnej topowych słoików. Są to JPEGi o ekspozycji i kolorystyce w żaden sposób nie modyfikowanej, oddające rzeczywistość tak, jak zinterpretował ją aparat, a nie grafik komputerowy. Próbowałem podejść do kompozycji w sposób minimalistyczny, unikając wieloplanów i dużej ilości elementów w kadrze, za to stosując dużo przestrzeni negatywnej oraz gry świateł i cieni. W jednym przypadku zrezygnowałem zupełnie z koloru (czarnobiel też została wyprodukowana przez silnik JPEG aparatu), co uznać można za przejaw minimalizmu. Ponadto wszystkie zdjęcia łączy jeden wspólny temat, związany z lataniem: niebo, ptaki, latawiec, parawan przypominający skrzydła. Warto czasem zatrzymać się i pomyśleć, jaka treść mogłaby połączyć nasze fotografie w coś spójnego, zamiast pstrykać co popadnie. Nadmiar często przejawia się nie tylko w ilości gromadzonego sprzętu i warstw w Photoshopie, ale też ilości niepotrzebnie wykonanych zdjęć kompletnie rozbieżnych tematycznie, kompozycyjnie, bez żadnego wspólnego mianownika. I co, można? Można.