Mniej masz, mniej dźwigasz

Fotograficzne gadżeciarstwo nie kończy się na kolekcjonowaniu aparatów i obiektywów, oj nie. Prawdziwy fotokolekcjoner, bez reszty oddany swojej pasji, musi mieć jeszcze w swoim arsenale pasek ze sznurka za sto dolców, skórzany pokrowiec za kolejną stówkę, przynajmniej ze dwa koniecznie karbonowe statywy, filtry, lampy błyskowe, worek baterii, kabli i ładowarek. Lista tak naprawdę nie ma końca – można się uzbroić po zęby. Tylko w czym te wszystkie klamoty potem nosić? No przecież wiadomo, że w torbie lub plecaku. Tyle tylko, że tych toreb i plecaków wszelkiej maści taki amator fotografii potrafi kupić i z dziesięć, każdy na inną okazję. I oczywiście każdy jest absolutnie niezbędny!

Różne są fazy tej gadżeciarskiej choroby – od kupowania sprzętu bez opamiętania, do wyprzedawania go po jakimś czasie, by zebrać siano na zakup nowej zabawki. W międzyczasie, kiedy spłata zaciągniętego kredytu na ostatni aparat uniemożliwia zakup kolejnego, pieniądze z portfela i tak wypływają dalej, tyle że nieco mniejszym strumieniem. Przecież trzeba kupić jakieś nosidło na wszystkie te klejnoty. A że ilość aparatów i obiektywów w szafie ciągle się zmienia – raz ich przybywa, raz ubywa – to stara torba i plecak a to robią się za małe, a to za duże. Poza tym, w zależności od tego, jak wiatr zawieje, raz wolimy paradować torbę, innym razem z plecakiem. Czasem zabieramy ze sobą cały sprzęt, czasem tylko część. W rezultacie często okazuje się, że akcesoriów do przenoszenia sprzętu mamy więcej, niż samego sprzętu!

Odczuwam pewną nietaktowną przyjemność drwiąc z tego całego zbieractwa i wynikających z niego problemów ludzi Pierwszego Świata. Może to tylko nieudolna próba nabrania dystansu od zjawiska, które w jakimś stopniu dotyka i mnie samego, a do tego przyznać jest się najtrudniej. Dylemat związany z wyborem odpowiedniego plecaka czy torby na sprzęt fotograficzny wcale nie jest mi obcy ani też specjalnie odległy od przedstawionego powyżej scenariusza. Miałem tych nosideł od cholery i, początkowo zafascynowany każdym nowym nabytkiem, z czasem odkrywałem, że wcale nie jest on pozbawiony wad. Wtedy zaczynał mnie irytować, więc spieniężałem go, oddając go w dobre ręce innego maniaka, i nabywałem kolejny, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że i on także wkrótce skończy na licytacji. Idealnego bagażu na sprzęt nie znalazłem do dzisiaj, ale zdałem sobie sprawę, że takiego po prostu nie ma i nigdy nie będzie. Zmieniłem więc taktykę.

Aktualnie przechodzę przez fazę minimalistyczną i mam nadzieję, że to już ostatnia prosta tego konsumpcjonistycznego maratonu. Ograniczyłem ilość sprzętu do rozsądnego minimum: mała puszka, trzy nieduże stałki, kompaktowy statyw na specjalne okazje. Pozbyłem się też wszystkich fotograficznych toreb i plecaków, ograniczając się do prostego worka, który za wyjątkiem wspomnianego statywu mieści wszystko, czego potrzebuję. Pakunek taki dorzucam do zwykłego bagażu, który i tak zabieram ze sobą, czy to w formie plecaka, gdy idę do pracy, czy do sakwy rowerowej, gdy chcę sobie pojeździć, czy też do torby podróżnej, gdy wyruszam w drogę. Gdy zaś  wybieram się jedynie na spacer, to przypinam ten worek do paska spodni i nie muszę myśleć o żadnych dodatkowych tobołkach. A cóż to za niebywały ekwipunek, zapytacie. Zwie się on Peak Design Field Pouch.

Hmm… Co prawda jest on dość miękki i miły w dotyku, przez co niektórym może przyjść ochota, aby posadzić na nim swój tyłek, niemniej jednak nie jest on pufą, wbrew temu, co twierdzi Google. Właściwie też nie do końca jest on workiem, a bardziej saszetką lub sakwą zamykaną na rzepy. Ot, taka duża kieszeń z materiału, z kilkoma mniejszymi przegródkami w środku, do której można coś zapakować. W zamyśle przeznaczona do noszeniu drobnych szpargałów typu kabelki, ładowarki, wężyki spustowe, filtry i baterie, tak aby nie latały w czeluściach wielkiej torby, w której zazwyczaj nosimy aparaty i obiektywy. Producent tej saszetki kojarzony jest z produktami dla fotografów, ale tutaj mamy do czynienia z wytworem o dużo bardziej uniwersalnym zakresie zastosowań – jest to po prostu podręczny organizer, mieszczący dowolne drobiazgi, który pakujemy do jakiegoś większego bagażu. Posiada on jednak szlufki, przez które można przewlec pasek, tworząc z niego osobną torbę biodrową. Ma też zaczepy kompatybilne z mocowaniami pasków Peak Design, więc w razie potrzeby może również pełnić funkcję torby naramiennej.

Pewnie naraziłbym się wielu osobom twierdząc, że Peak Design to firma założona przez hipsterów z San Francisco, specjalizujących się w wymyślaniu koła na nowo, tworzeniu kolejnych kampanii na Kickstarterze, zgarnianiu za nie milionów i przy okazji robieniu gadżeciarzy w bambuko, skutecznie przekonując ich do tego, że potrzebują ich „rewolucyjnych” produktów, mimo że w istocie nie są one niczym odkrywczym. No dobra, w takim razie nie będę tego twierdził… Tym bardziej, że też kupiłem od nich ten rzeczony woreczek, tym samym pozwalając się wpuścić w maliny sprawnego marketingu i reklamy. Normalnie gadżet ten kosztuje coś około 170 zł, co uważam za cenę zaporową, biorąc pod uwagę, że chodzi tylko o kawałek pozszywanego płótna. Z drugiej strony jest to opłata, dzięki której można uwolnić się od upierdliwych tradycyjnych nosideł, które w przypadku tak małego zestawu, jaki akurat posiadam, stanowi tylko niepotrzebny balast. Field Pouch mogę z czystym sumieniem polecić, ale tylko pod warunkiem, że dokładnie takiego produktu szukacie i nie znaleźliście nigdzie żadnej innej tańszej alternatywy.

Nie będę wnikał w detale ani rozwodził się na temat szczegółów. To nic innego, jak dobrze uszyta sakiewka z materiału, która nie wyróżnia się niczym szczególnym. Dołączyłem krótki filmik, który pokazuje ten produkt nieco wyraźniej, niż zamieszczone tu zdjęcia. Pozwoliłem też sobie przedstawić zapis prostej operacji, jaką przeprowadziłem, lekko modyfikując wewnętrzną organizację kieszonek Field Poucha. Wow, zhackowałem torebkę! Na szczęście pacjent przeżył… Ideą tego tekstu jednak nie miało być recenzowanie drogiej dizajnerskiej kosmetyczki, tylko pokazanie, do czego prowadzi radykalne odchudzenie arsenału sprzętowego. Sama zmiana klekoczącej lustrzanki na mniejszego bezlusterkowca właściwie niczego nie zmieni, jeśli nie pójdzie za nią ograniczenie ilości wszelkich dodatkowych pierdół. Wiem, pewnie byłoby Wam żal się rozstać z tymi siedmioma obiektywami i czterema lampami błyskowymi, które wozicie w piętnastu plecakach i pancernym kufrze na kółkach. Czasem jednak warto to zrobić, żeby sobie ulżyć w cierpieniu. Zróbcie sobie raz na jakiś czas taki dzień dziecka – idźcie robić zdjęcia, mając swój ukochany sprzęt zapakowany jedynie do takiej małej szmacianej torebki. Co się nie zmieści, zostaje w domu! Jest duża szansa, że niczego Wam nie zabraknie.