30
2014Olympusa strzał w dziesiątkę

„Panie Łukaszu, wysyłam towar…” – komunikat z kwatery głównej Olympusa był krótki i zwięzły. Wiedziałem dobrze, co to oznacza, przygotowywałem się do tej chwili od dłuższego czasu. Informatorzy już wcześniej dali cynk, że na ulicę trafiło coś zupełnie nowego, ale nie sposób było to dostać w legalny sposób. Pytałem wszędzie i każdego, ale nikt nie chciał gadać – mówili, że nic nie wiedzą, kazali czekać na swoją kolej. Nie chciałem naciskać, jeszcze ktoś by mnie uciszył, ale naprawdę bardzo potrzebowałem tego towaru. Był świeży, jeszcze ciepły, podobno klasa premium, a z każdą działką robił się jeszcze lepszy, choć przestrzegano, aby nie przesadzać z czasem ekspozycji, bo potrafił wypalić do białości. Chciałem spróbować i właśnie tym razem szczęście się do mnie uśmiechnęło. Na drugi dzień trzymałem go już w dłoni – srebrnego Olympusa E-M10 – i miałem tylko dziesięć dni na, by sprawdzić, jak mocno kopie.
Wygląd i jakość wykonania
Pierwsza myśl, jaka przyszła po wyjęciu go z pudełka: „o cholera, jaki on mały!”. Na papierze wyglądał zupełnie standardowo – tu kilkanaście centymetrów, tam kilka centymetrów, z trzeciej strony też jeszcze parę… Doznania organoleptyczne bliższe są jednak tym, jakie towarzyszą obcowaniu z aparatem kompaktowym, a nie czymkolwiek z wymienną optyką. Jedynie zgrabna kopułka nawiązująca do obudowy pryzmatu (którego oczywiście nie ma, bo to nie lustrzanka), pod którą kryje się wizjer elektroniczny i podskakująca lampa błyskowa, zwiększa obrys aparatu do rozmiarów pozwalających sądzić, że nie mamy do czynienia z odpustową zabawką. Początkowo miałem problem z wygodnym trzymaniem tego ustrojstwa, nie mogąc znaleźć oparcia dla małego palca na niewystarczającej wysokości uchwycie, jednak szybko doszedłem do wniosku, że nie wypada chwytać tego aparatu w łapę niczym widły do przerzucania gnoju. Trzeba go trzymać jak filiżankę kawy, dwoma palcami, bo i uchwyt jest na dwa palce (u dużych dłoni) – tak jak piana w reklamie piwa. I w zupełności to wystarcza, przynajmniej z małym i lekkim obiektywem, których w ofercie Olympusa nie brakuje.
Drugą myśl podsunęła mi osoba, będąca naocznym świadkiem rozpakowywania przeze mnie jeszcze ciepłej przesyłki z E-M10 w środku: „trochę on taki… damski”. No trochę tak, powiedziałbym nawet, że biżuteryjny. Chodziło chyba o to, że jest po prostu słitaśny, ale nie trąci przy tym pretensjonalną tandetą. Ot, wpisuje się on po prostu w znaną już linię aparatów OM-D Olympusa, nawiązującą wyglądem do klasycznych analogowych lustrzanek tej marki. Stylistyka retro/vintage/sweter_babci jest teraz na topie i jeśli tylko opiera się na kopiowaniu starych i sprawdzonych z praktycznego punktu widzenia wzorów, to nie tylko nie mam nic przeciwko niej, a nawet jestem jej zwolennikiem. I tak właśnie jest w przypadku Olympusa E-M10, w którym nawiązanie do tradycji obyło się bez uszczerbku na ergonomii i funkcjonalności. Jakość wykonania tego cacka też na szczęście nie przypomina poliwęglanowej (tak nazywamy plastik, jeśli nie chcemy go obrazić) nowoczesnej chińszczyzny, ponieważ cały korpus wykonany jest z zimnego w dotyku metalu. Nie jestem fetyszystą korpusów ze stopu magnezu, ale lubię poczucie wysokiej jakości (celowo piszę o wrażeniu jakości, bo o tym, czy wrażenie nie jest złudne i tak dowiemy się dopiero przy pierwszej awarii), z którą metal kojarzy mi nieodłącznie, zapewne z powodów zupełnie irracjonalnych. I nie lubię oszukiwania – jak metal, to metal. Z radością mogę stwierdzić, że Olympus nie poszedł w tej kwestii na kompromis i nie oszukał nas plastikiem ukrytym pod sreberkiem od czekolady – nawet pokrywa lampy błyskowej jest metalowa (wstydź się, Fuji!). Wprawdzie klapka komory akumulatora jest drobnym odstępstwem od tej zacnej reguły, niemniej jednak na tyle dobrze zakamuflowanym, że można je wybaczyć.
Ergonomia użytkowania
Może E-M10 jest z wyglądu kompaktowy, ale w żadnym razie nie przypomina prostackiej małpki z ograniczonymi możliwościami sterowania. Wręcz przeciwnie, to wilk w owczej skórze, trzymając się zoologicznych analogii – prawdziwy kombajn, którym bez najmniejszych problemów można dowodzić wedle uznania. Aparat ma na pokładzie dwa kółka, którymi w zależności od trybu pracy możemy regulować przysłonę, szybkość migawki lub kompensację ekspozycji. Jest to nieco inne rozwiązanie, niż te, do którego jestem przyzwyczajony (trzy osobne elementy sterujące tymi parametrami), ale sprawdza się znakomicie. Zmianę czułości można przypisać do jednego z dwóch przycisków funkcyjnych, więc wszystko, co niezbędne, jest pod ręką. Podoba mi się to, że wszystkie najważniejsze przyciski znajdują się po prawej stronie wyświetlacza w zasięgu kciuka, przez co nie jest konieczne angażowanie drugiej ręki do manipulowania nimi. Drobną wadą tego rozwiązania, wynikającą jednak głównie z może nieco zbyt daleko idącej miniaturyzacji, jest niefortunne umieszczenie przycisku MENU, który często zdarzało mi się wciskać przypadkowo. Odrobina wyczucia powinna jednak ograniczyć ten problem, toteż nie jest to nic, co byłoby szczególnie dokuczliwe, acz warte zauważenia.
Jeśli chodzi o braki dotyczące guzikologii, to przychodzi mi do głowy brak szybkiego dostępu do włącznika lampki wspomagającej autofocus, którą dla dyskrecji prawie zawsze mam wyłączoną, jednak czasem zachodzi potrzeba bardzo szybkiego włączenia jej. Można to obejść, używając konfigurowalnych trybów użytkownika, które można przypisać w miejsce czterech pozycji na kółku trybów ekspozycji. Jest to genialne w swojej prostocie rozwiązanie, na które Olympus w końcu się zdecydował, znacznie poszerzając możliwości konfiguracji ustawień aparatu pod indywidualne potrzeby fotografa. Większość ludzi z tego nie skorzysta, bo nikt przecież nie czyta instrukcji obsługi, a tego typu udogodnienia są ukryte gdzieś na uboczu w menu, tak aby przeciętny zjadacz chleba nie przestawił ich przypadkiem i nie odsyłał potem aparatu do naprawy, myśląc, że coś się zepsuło. Sam wykorzystałem te cztery tryby konfiguracji, tworząc kombinacje ustawień sprawdzające się w czterech różnych zastosowaniach: fotografowania z wykorzystaniem statywu, fotografowania obiektów w ruchu, fotografowania w trybie dyskretnym oraz fotografowania z lampą błyskową.
Menu Olympusa, pomimo pewnych różnic, ma wiele wspólnego z menu w aparatach innych marek: lepiej do niego nie zaglądać. Na szczęście po skonfigurowaniu aparatu w odpowiedni sposób da się tego uniknąć. Warto jedynie czasem zajrzeć do podręcznego menu, wywoływanego wciśnięciem guzika OK, bowiem mamy tam możliwość wyłączenia lub zmiany trybu pracy stabilizacji obrazu, sposobu pomiaru ekspozycji, zdjęć seryjnych, samowyzwalacza itp., czyli kilku przydatnych od czasu do czasu rzeczy. Niestety sporo jest też rzeczy kompletnie bezużytecznych z mojego czysto subiektywnego punktu widzenia. Na co komu zmiana kontrastu, nasycenia kolorów, poziomu wyostrzania, stopnia kompresji, proporcji boków kadru? Nie znam osoby, która by w tym grzebała. Nie dość, że wszystkie te ustawienia dotyczą tylko jpegów, co czyni je bezużytecznymi dla ludzi fotografujących w formacie RAW, to nawet jeśli ktoś fotografuje w jpegach, ustawi sobie te parametry wedle własnego gustu raz i tak już je zostawi. Zmiana ich przed każdym zdjęciem przypominałaby grę w węża na starej Nokii. I nie jest to mój zarzut jedynie pod adresem Olympusa, bo praktycznie we wszystkich aparatach pełno tego typu bzdetu, zaśmiecającego jedynie ekran. Przy okazji wspomnę jeszcze, że przez cały czas mam na myśli podręczne menu wyglądające jak macierz prostokątów z wyświetlonymi w nich parametrami, między którymi można się przemieszczać przy pomocy guzików i zmieniać je bezpośrednio. To niestety jednak nie jest domyślne menu podręczne, bowiem fabrycznie Olympus uraczył nas czymś fatalnym, przypominającym menu w kompaktach (gorsza jest już tylko telegazeta). Trzeba trochę pogmerać w menu, żeby wyłączyć dziadostwo i uruchomić „menu klockowe”.
Szmery bajery
Hasłem reklamowym Olympusa mogłoby być „wodotrysków ci u nas dostatek”, wszak aparaty tej marki napakowane są nimi chyba jak żadne inne. Oprócz filtrów artystycznych, których użycie jest proste, ale ich efekty dalekie są od tego, co można uzyskać edytując zdjęcie w dowolnej aplikacji na smartfonie, mamy jeszcze funkcję tworzenia kolażu. Wartość tych udogodnień oceniam raczej nisko i traktuję je bardziej jako haczyk na gimbusów wychowanych na Instagramie, niż narzędzie do poważnych zastosowań. Ku uciesze wszystkich zniesmaczonym tego typu wynalazkami spieszę jednak zakomunikować, że można się ich pozbyć z kółka wyboru trybów pracy, przypisując pod odpowiadające im ikonki swoje własne ustawienia, o których wspominałem już wcześniej. Bardziej użytecznym, choć nie pozbawionym wad wynalazkiem, jest funkcja HDR, o której w tym miejscu nie będę się rozpisywał, bo zrobiłem to tutaj. Jest też funkcja podglądu na żywo efektów naświetlania zdjęć na długich czasach migawki, która teoretycznie wydaje się niezwykle użyteczna. Żałuję, że nie starczyło mi czasu, aby przyjrzeć się jej bliżej, tym bardziej, że kiedyś miałem okazję bawić się nią w Olympusie E-M5 i miałem pewne problemy z jakością zdjęć przy jej wykorzystaniu. Gdybym miał wymienić jeden gadżet, którego w E-M10 zabrakło, do głowy przyszłaby mi jedynie funkcja automatycznej panoramy, którą uważam za najbardziej przydatną spośród wszystkich tych czarodziejskich wspomagaczy. Już wszyscy ją mają, więc pewnie i Olympus nie będzie długo szedł w zaparte i wprowadzi ją do któregoś z następnych modeli.
Dwa kolejne gadżety, o których zamierzam napisać tutaj nieco więcej, zupełnie szczerze bardzo przypadły mi do gustu. Szczególnie jeden z nich, który sprawił, że aż wyskoczyłem z kapci z radości. Zacznę jednak od tego, który wywołał bardziej stonowany entuzjazm, a mianowicie od dotykowego ekranu. Wprawdzie jest to funkcja, której starałem się nie nadużywać i korzystałem z niej z umiarem, nadal preferując tradycyjne kadrowanie przy użyciu wizjera, to mimo wszystko potrafię dla niej znaleźć wiele zastosowań. Trochę zmieniam tutaj front, bo choć nigdy nie byłem przeciwny takim bajerom, to jednak traktowałem je z dystansem i bez zainteresowania. Wystarczyło wypróbować samemu… Do przeglądania zdjęć czy wyboru punktu autofocusa wolę przyciski, ponieważ można je obsługiwać prawą ręką, ale do robienia zdjęć z biodra dotykowy uchylany ekran z funkcją natychmiastowego ustawiania ostrości w punkcie wskazanym palcem i jednoczesnego wyzwolenia migawki okazał się bezkonkurencyjny. Trzymając aparat nisko wygodniej jest wykonać zdjęcie w taki właśnie sposób, niż wciskając spust migawki.
Każdy mały chłopiec marzy o nowych zabawkach, podobnie jak każdy duży chłopiec, nazywany w literaturze fachowej mężczyzną. Różnica polega na tym, że mały chłopiec chciałby mieć po prostu radochę, a duży chłopiec musi sobie to jeszcze dodatkowo jakoś zracjonalizować, kierując się pragmatyzmem, nawet jeśli miałby być naciągany do granic rozsądku. I tak właśnie jeszcze do niedawna rozmyślałem sobie, jakby to było fajnie, gdyby od aparatu fotograficznego dało się odczepić ekran, za pomocą którego można byłoby bezprzewodowo kadrować i robić zdjęcia. Z czymś takim można wyjść na ulicę i fotografować ludzi w ich naturalnym otoczeniu w taki sposób, że nawet nie zwrócą na ciebie uwagi – w jednej ręce ekran, w drugiej aparat i można obiektyw skierować w dowolnym kierunku, a patrzeć w zupełnie przeciwnym, świrując bażanta, że nie robi się przecież żadnych zdjęć. W ostatnim czasie przekonałem się jednak, jak bardzo byłem naiwny, żeby nie powiedzieć głupi. Na co komu odczepiany ekran? Przecież dziś już każdy gadżeciarz nosi w kieszeni autonomiczny ekran z funkcją zdzwonienia, wysyłania smsów i maili oraz wysyłania głupot na Facebooka. Wystarczy tylko sprawić, żeby smartfon mógł dogadać się z aparatem i właśnie to uczynił Olympus. E-M10 łączy się z telefonem przy pomocy Wi-Fi, dając właśnie możliwość nie tylko kadrowania i wyzwalania migawki, ale też sterowania aparatem na odległość. Dla mnie bomba!
Sprawność działania
Ten rozdział nie będzie długi, ponieważ za bardzo nie mam się do czego przyczepić. Aparat jest żwawy, działa szybko i sprawnie i jest posłuszny. Co prawda raz mi się zawiesił i musiałem wyjmować akumulator, żeby przywrócić go do życia, ale ten incydent już więcej się nie powtórzył. Zdarzenie to tak mnie poruszyło, że postanowiłem nawet nakręcić krótki filmik upamiętniający tę chwilę:
Właściwie nie ma o czym gadać, jeśli chodzi o szybkość zapisu zdjęć, ich podglądu, reakcję na przyciski, włączanie i wyłączanie, pracę czujnika zbliżeniowego przełączającego ekran i wizjer – po prostu wszystko działa jak należy. Zauważyłem, że w podglądzie zdjęć szybkie zakręcenie kółkiem i tak zawsze powoduje przeskok o najwyżej dwa zdjęcia, ale jest to tak błaha sprawa, że aż wstyd mi, że w ogóle o niej wspominam. Wydaje mi się, acz niczego sobie odciąć nie dam, że E-M10 działa nawet nieco szybciej, niż E-M5 i nieporównywalnie szybciej, niż Fuji X-E1, z którego korzystam. Byłem nawet w lekkim szoku, gdy okazało się, że aby wybudzić aparat ze stanu hibernacji wystarczy tylko wcisnąć guzik i po sekundzie jest on już gotowy do pracy. Tak, to prawda, takie zachowanie jest zupełnie normalne, ale jako użytkownik Fuji zapomniałem już o kilku oczywistych oczywistościach.
Nie mam też żadnych większych zastrzeżeń jeśli chodzi o pracę autofocusa. Właściwie to nie mogę o nim napisać nic innego, jak tylko same pochwały. Od razu mówię, że nie testowałem trybu ciągłego ze zdjęciami seryjnymi, żeby żaden zatwardziały lustrzankowiec spłacający kredyt na swojego Nikona D4, którego codziennie pucuje ściereczką, nie przypieprzył się do mnie dla zasady. Autofocus w trybie pojedynczym, w świetle dobrym lub średnim jest po prostu błyskawiczny. W gorszym świetle oczywiście zwalnia, czego należało się spodziewać, ale nadal jest minimalnie szybszy, niż X-E1 z zoomem (chociaż ze stałką f/1,4 Fuji odzyskuje wigor i przewagę, ale należy pamiętać, że Olympus został mi dostarczony w komplecie z ciemnym zoomem, który w ustawianiu ostrości w słabym świetle na pewno nie pomagał). Jedyną rzeczą, którą chętnie zobaczyłbym w E-M10, a której brakuje, jest możliwość zwiększenia ramki autofocusa. Można to zrobić, ale możemy wybrać albo ramkę małą, albo normalną, albo ogromną, a mi przydałaby się ramka tylko trochę większa od standardowej. Autofocus w warunkach leśnych sprawował się tak:
Wizjer i ekran
Za jedną z największych zalet bezlusterkowców uważam wizjery elektroniczne, nawet jeśli nie są jeszcze doskonałe. Dzięki nim mamy podgląd histogramu jeszcze przed zrobieniem zdjęcia, co sprawia, że prześwietlone lub niedoświetlone zdjęcia odchodzą w niepamięć, oczywiście pod warunkiem, że fotograf zechce ze wskazań histogramu skorzystać. Ponadto wręcz nieograniczona elastyczność w ilości i rodzaju wyświetlanych danych, a nawet powiększenia fragmentu kadru i podglądu wykonanego już zdjęcia, znacznie podnoszą użyteczność wizjera. W recenzji Fuji X-E1 pisałem też o przewadze wizjera elektronicznego w sytuacji, gdy brakuje światła i obraz w tradycyjnym wizjerze optycznym zmienia się zwyczajnie w czarną plamę, podczas gdy EVF potrafi rozjaśnić ciemność na tyle, że da się jeszcze coś w niej dojrzeć. Mając do czynienia z Olympusem przekonałem się jednak, że nie wszystkie wizjery elektroniczne są sobie równe, ale po kolei…
Bez względu na to, co napiszę poniżej, wizjer w E-M10 jest naprawdę niczego sobie i choć nie jest pozbawiony wad, to przyjemnie się z niego korzysta. Mimo, że jest nieco mniejszy i ma niższą rozdzielczość, niż ten w X-E1, to pierwsze wrażenie sprawia dużo lepsze, bowiem obserwujemy w nim świat w formie obrazu wyświetlanego płynnie, a nie w postaci animacji poklatkowej, jak to miało miejsce w pierwszych modelach bezlusterkowców Fuji. Kolory w wizjerze Olympusa są wprawdzie trochę wyprane, ale nie zaglądamy tam przecież żeby zachwycać się nimi, tylko żeby precyzyjnie wykadrować zdjęcie. Większym problem jest to, że w standardowym trybie działania wizjer nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału i w niewystarczającym stopniu rozjaśnia obraz, gdy zaczyna brakować światła. Nie sądzę, aby widoczność była wtedy gorsza, niż w wizjerze optycznym, ale jednak pod tym względem nieco ustępuje Fuji. Wada ta nie czyni go bezużytecznym, ale w ekstremalnych przypadkach aparat potrafi złapać ostrość tam, gdzie w wizjerze widać tylko ciemny placek bez żadnych szczegółów. Sytuację poprawia opcja „Nocne kadry”, która jednak w sposób nieakceptowalny upośledza działanie histogramu – przestaje on wówczas na bieżąco aktualizować swoje wskazania, gdy rozjaśniamy lub przyciemniamy zdjęcia stosując kompensację ekspozycji. Dla mnie to fatalna niedoróbka i chyba największa wada E-M10, utrudniająca dokładne naświetlanie do prawej histogramu. Ponadto zarówno wizjer, jak i ekran, dość nerwowo reaguje na zmiany ekspozycji – wystarczy światło padające przez okno czy telewizor włączony przy zgaszonym świetle, aby wszystko wokół zrobiło się ciemne. Idealnie byłoby, gdyby wizjer kompensował w takim przypadku cienie, by dało się w nich cokolwiek dojrzeć, zaś ekspozycję pozwalał ocenić na podstawie histogramu. Tak właśnie zostało to rozwiązane w Fuji, a różnice w działaniu wizjerów (tutaj akurat ekranów, ale one przedstawiają dokładnie to samo, co wizjery) obu tych aparatów widać na filmiku:
Ekran w E-M10 nie odbiega od dobrych standardów, jakie obecnie obowiązują w porządnych aparatach fotograficzych. Widoczność w mocnym słońcu jest mizerna, jeśli mam być szczery, ale to powszechny problem. Za to rozdzielczość, kontrast i kolory, możliwość odchylenia w dół i w górę oraz dotykowy panel właściwie stawiają ten ekran na równi z najlepszymi. O wyzwalaniu migawki przez dotknięcie ekranu już pisałem, ale funkcja ta ma sens dopiero wtedy, gdy ekran można odchylić i ustawić w pozycji wygodnej do kadrowania, gdy trzymamy aparat nisko. Poza tym dotykowego panelu można też używać do wywoływania poszczególnych ustawień w podręcznym menu, powiększania zdjęć w podglądzie i kilku innych rzeczy.
Stabilizacja obrazu i obiektywy
Olympus od lat idzie własną drogą, stosując układ stabilizacji obrazu w korpusach swoich aparatów, w odróżnieniu od większości innych producentów, który implementują w obiektywach. I chwała mu za to, bo rozwiązanie stosowane przez niego jest po prostu pod każdym względem lepsze. Nie wszystkie obiektywy innych producentów wyposażone są w stabilizację, czasem trzeba słono dopłacić do modelu, który ją posiada. Ten problem nie istnieje w E-M10, bo niezależnie od tego, jaki obiektyw podepniemy do korpusu, za stabilizację obrazu odpowiedzialna jest matryca. Można też użyć starych manualnych szkieł i robić ostre zdjęcia nawet po kilku głębszych. Nie badałem wnikliwie skuteczności tego mechanizmu, ale przy okazji nocnego fotografowania nie zauważyłem, aby była ona niższa od tej, jaką ma mój jedyny stabilizowany obiektyw, czyli XF 18-55 f/2,8-4. Myślę, że śmiało można zejść ze trzy działki z czasem naświetlania i uzyskiwać nieporuszone zdjęcia. Stabilizacja w korpusie wydaje z siebie szum nieco bardziej wyraźny, niż ta w obiektywie, ale usłyszymy go tylko z bardzo bliskiej odległości i w absolutnej ciszy.
Obiektyw, jaki otrzymałem do testów, czyli m.ZD 14-42 EZ, mocno mnie rozczarował. Właściwie powinienem napisać, że rozczarował mnie ten konkretny egzemplarz. Chodzi o jego właściwości optyczne, które okazały się kiepskie, nawet w odniesieniu do niezbyt wybitnych osiągów obiektywów kitowych. Mam na myśli głównie ostrość tego szkła, a raczej jej brak. Dotarły do mnie sample innych użytkowników tego modelu obiektywu, w których ostrość wyglądała dużo lepiej, więc mam podstawy przypuszczać, że albo jest spory rozrzut jakościowy w słoikach tej serii, albo ktoś, kto testował aparat przede mną, za bardzo przyłożył się do przeprowadzenia testu wytrzymałościowego. Nie będę więc w tym miejscu opisywał szczegółowo tego obiektywu.
Na szczęście Olympus ma w swojej ofercie dużo więcej obiektywów i są one co najmniej dobre, a w większości bardzo dobre. Mogłem się o tym przekonać, używając ich sporadycznie przy różnych okazjach. Gama jest szeroka, chyba największa spośród wszystkich systemów bezlusterkowych na rynku, a licząc jeszcze obiektywy Panasonika, które mają to samo mocowanie, to ich ilość robi się wręcz imponująca jak na tak młody system. Z mojego punktu widzenia najbardziej godne uwagi są stałki ze światłem f/1,8, pokrywające zakres ogniskowych od umiarkowanie szerokich kątów, po klasyczne ogniskowe portretowe. Część z nich jest nawet w miarę przystępna cenowo, a część, mimo że swoje kosztuje, to wcale nie tyle, ile trzeba płacić za obiektywy konkurencji ze znaczkiem Zeissa czy Leiki. Po prowadzeniu do sprzedaży zapowiadanych jasnych obiektywów ultra szerokokątnych i teleobiektywów oferta Olympusa będzie już praktycznie kompletna. By dosypać łyżkę dzięgciu do tej beczki miodu pożalę się tylko, że mi, maniakowi ulicznej fotografii nocnej, brakuje nieco bardziej odważnego podejścia do produkcji jeszcze jaśniejszych obiektywów. Chętnie powitałbym na rynku obiektywy Olympusa ze światłem f/1,4 lub nawet jaśniejsze, by jeszcze dalej przesunąć granicę możliwości fotografowania w warunkach ekstremalnie słabego oświetlenia.
Jakość obrazu
Dyskusje o tym, jak wielkość matrycy wpływa na jakość obrazu nie ustają odkąd pamiętam. Różnice zdań w tej kwestii wielokrotnie prowadziły do mniej lub bardziej intelektualnych wojen między wyznawcami różnorakich systemów. Nie ulega wątpliwości, że w jakimś stopniu wielkość matrycy na jakość obrazu wpływa – nie ma chyba osoby, która próbowałaby temu zaprzeczać. Ale jak bardzo wpływa i jak duża różnica rozmiarów sensora jest potrzebna, aby móc tę jakość odróżnić, to temat na długą i burzliwą dyskusję, w rezultacie i tak najczęściej nie prowadzącą do żadnych wniosków, ponieważ w główniej mierze zależą one od konkretnych zastosowań, w jakich sprawdzić ma się aparat oraz progu tolerancji na niedostatki w jakości obrazu, który dla każdego odbiorcy jest sprawą indywidualną i subiektywną. Zamiast pytać o różnicę w jakości zdjęć pomiędzy poszczególnymi modelami aparatów, lepiej określić jaka jakość jest dla nas satysfakcjonująca i za pomocą tego klucza ocenić, który sprzęt spełnia dane kryteria. Jestem przekonany, że E-M10 spełni w tym aspekcie oczekiwania większości nie tylko amatorów, ale i bardziej ambitnych pasjonatów, a nawet niektórych profesjonalistów.
Jeśli chodzi o poziom szumów, to E-M10 zdecydowanie nie jest tym samym, czym były lustrzanki Olympusa, których używałem kilka lat temu – jest po prostu o kilka klas od nich lepszy. Jakkolwiek prawdziwe jest twierdzenie, że matryce w rozmiarze APS-C nadal mają pewną przewagę nad formatem 4/3, to Olympus osiągnął już tak dobry poziom, że dla zdecydowanej większości użytkowników różnica ta w praktyce nie będzie miała żadnego znaczenia. Oglądając zdjęcia w normalny sposób, czyli patrząc na cały kadr, a nie jego wycinek w powiększeniu, nie powinniśmy ujrzeć żadnego szumu, który pogorszyłby odbiór zdjęcia, przynajmniej do czułości iso 1600 włącznie. Wyższe czułości mogą wymagać zastosowania odszumiania, przy czym iso 3200 w niewielkim stopniu, a iso 6400 w stopniu mocniejszym, ale nadal czyniącym zdjęcie jak najbardziej użytecznym, przynajmniej w formacie wydruku nie przekraczającym A4. Do iso 1600 mamy na zdjęciu jeszcze całkiem spory zapas informacji, pozwalających na stosowanie dość ciężkiej obróbki, przy czym na iso 6400 w połączeniu z mocną ingerencją w cienie ogranicza zastosowania do ziarnistej fotografii czarno-białej lub co najwyżej streetowo-reporterskiej, gdzie krystaliczna jakość obrazu nie jest wymagana. Tutaj zamieściłem więcej szczegółowych informacji na ten temat.
Na DR nie mogłem narzekać w czasie testu, a robię dużo zdjęć stawiających aparatowi bardzo duże wymagania pod tym względem. Może głębokie cienie, po ich mocnym rozjaśnieniu są nieco bardziej zaszumione, niż w Fuji, ale nie jest to szum, który byłby destrukcyjny dla jakości zdjęcia. Szum jest ziarnisty i drobny, bez żadnych śladów bandingu. Suwakiem cieni można manipulować do woli przy wywoływaniu RAWów i to praktycznie bez żadnych negatywnych konsekwencji, przynajmniej na bazowej czułości. Problemy pojawiają się dopiero wtedy, gdy poza wyciąganiem informacji z cieni spróbujemy jeszcze rozjaśnić zdjęcie – wtedy w cieniach zaczyna dominować purpurowy szum, którego niełatwo jest się pozbyć bez konieczności ściągania nasycenia z kanału magenty i purpury, a nawet bez mocniejszego lokalnego odszumiania najbardziej neweralgicznych obszarów zdjęcia. Trzeba jednak mieć na uwadze to, że tego typu obróbka jest już bardzo ekstremalna i zawsze, niezależnie od marki i rodzaju aparatu, wiąże się z wyraźną utratą jakości obrazu. Ponadto konieczność jej stosowania występuje niezmiernie rzadko, dla większości fotografów być może nawet nigdy. Bez problemów mógłbym pójść na niewielki kompromis i zaakceptować takie osiągi dotyczące jakości obrazu, jakie oferuje E-M10, gdyby w innych aspektach użytkowania aparatu sprzęt ten rekompensował je z nawiązką. A jeśli moje słowa nie wystarczą, to obrazy obejrzeć tutaj.
Światłomierz działa prawidłowo i przewidywalnie. Może jest trochę zbyt wrażliwy na niewielkie źródła światła (np. latarnie), szczególnie w scenach nocnych, gdzie spokojnie mógłby naświetlać co najmniej o działkę dłużej, ale jest to jego stałe zachowanie, więc wiedząc o tym w zasadzie nie spotkają nas żadne niespodzianki. W dzień nie ma najmniejszych problemów, nawet robiąc zdjęcia pod słońce. Oczywiście drobne korekty ekspozycji mogą być niezbędne, ale żaden światłomierz nie jest idealny, a mając do dyspozycji histogram nigdy nie zrobimy Olympusem niewłaściwie naświetlonego zdjęcia, chyba że z niewiedzy lub na własne życzenie. Automatyczny balans bieli też działa zupełnie przyzwoicie, jeśli tylko wyłączymy opcję „Ciepłe barwy” (to się chyba nazywało jakoś inaczej, ale nie mogę sobie przypomnieć”), która za bardzo zażółca zdjęcia w żarowym oświetleniu.
Nareszcie koniec
Dziesięć dni minęło szybciej, niż się tego spodziewałem, wobec czego należało grzecznie Olympusa zapakować do pudełka i odesłać tam, skąd przybył. Od samego początku starałem się do niego nie przywiązywać, tak aby rozstanie nie było bolesne. Udało się, nie płakałem, chociaż ze smutku zjadłem dwa batoniki. Mimo, że E-M10 jest zupełnie inną konstrukcją, niż Olympusy, z którymi kilka lat temu zaczynałem swoje fotografowanie, to jednak czuć w nim tego samego ducha innowacyjności i wysokiej jakości wykonania. Olympus udowodnił, że wie, jak się robi porządne aparaty, które niczym nie ustępują konkurencji. W dodatku E-M10 został całkiem uczciwie wyceniony, obecnie (przełom czerwca i lipca 2014) kosztuje on już poniżej 2900 zł z podstawowym obiektywem. Wiem, to kupa kasy, ale patrząc na cenę w kontekście aparatu o tak dobrej jakości wykonania, z dwoma kółkami sterującymi i tyloma bajerami na pokładzie, nie wydaje mi się być zawyżoną. Tym bardziej, że dostajemy aparat, który może być prawdziwym wołem roboczym do praktycznie wszystkich fotograficznych zadań (rzecz jasna nie z kitem, tylko odpowiednimi obiektywami), a przy tym możemy schować go kieszeni kurtki albo zbudować sobie system kilku słoików, które bez problemu pomieścimy w torbie o połowę mniejszej, niż w przypadku podobnego zestawu z lustrzanką w roli głównej. Gdybym dzisiaj był bez aparatu i szukał czegoś z wizjerem i wymienną optyką, obawiam się, że mógłbym złapać haczyk…
Witek
Czy uważasz, że jakoś jpg’ów z puszki jest na tyle dobra, że RAW’y można traktować zapasowo??
epicure
Trudno powiedzieć. Jednemu taka jakość wystarczy, innemu nie. Jak na mój gust JPEGi są trochę zbyt „ciężkie”, przeostrzone i przesycone, ale znajdą się pewnie i tacy, którym będą się one podobać.
Witek
Dziękuję za odpowiedź.
Chodziło mi o Twoje zdanie w odniesieniu do X-E1, którego używasz, i które chwalisz między innymi za jakość jpg’ów.
Ciekawe też, czy dzisiaj znając Fuji i wiedząc co oferuje współczesny Olympus nadal zdecydował byś się na Fuji, czy jednak M43?
epicure
Obecna oferta Olympusa nie różni się bardzo od tej, jaka była w momencie, gdy zdecydowałem się na Fuji. Nie zmieniło się nic, co mogłoby dzisiaj wpłynąć na mój wybór. System m4/3 ma sporo zalet, a jakość obrazu osiągnęła w nim poziom dla mnie akceptowalny, ale lepsze jest wrogiem dobrego. Fuji ma tutaj przewagę, która dla mnie akurat ma znaczenie.
tyrystor
Super aparat pod każdym względem , perfekcyjny wygląd nawiązujący do retro, solidność wykonania ( z tego słyną wszystkie Olympusy ), w przeciwieństwie do plastykowych Canonów , czy nawet Nikonów. Parametry również bardzo dobre- bardzo trudno znaleźć aparat o tak małych szumach nie ważne z jaką matrycą i konstrukcją , szumy do 6400 takie same jak u wielokrotnie droższego Nikona D4. Tak więc bardzo dobry aparat! Tyle w temacie !
epicure
O tych szumach to bajki Waćpan opowiadasz.
tyrystor
Bajki ? No faktycznie , bo napisałem do 6400, a nawet jak się okazuje do ISO 12800 te wartości szumu są prawie takie same 3200 ok 1 %, 6400- 1,,5 %, 12800, ok 2% , opieram się na wykresach – optyczne.pl