Pierwsze śliwki robaczywki

W tym roku minie okrągłe dziesięć lat od zakupu mojego pierwszego aparatu cyfrowego, za pieniądze uciułane z kilku pierwszych wypłat – zaraz po tym, jak dorobiłem się komputera i internetu w domu. Tak, to były te czasy, kiedy po przeprowadzce na studia do innego miasta przez długi czas chodziłem do kafejek internetowych, żeby sprawdzić pocztę i przy okazji wydrukować ściągi. Dziś to byłoby nie do pomyślenia, aby młody gołąbek wyleciał z rodzinnego gniazdka bez smartfona, laptopa, tabletu itp. Wiele się zmieniło… Moje zdjęcia też już nie wyglądają tak, jak wtedy, ale czasem wracam do nich z sentymentem. Zapraszam na wycieczkę w przeszłość!

Moja przygoda z fotografią tak naprawdę zaczęła się dużo wcześniej, jeśli uwzględnić zdjęcia wykonane na koloniach prostą analogową małpką. Pierwsza myśl o tym, że fajnie byłoby mieć możliwość uchwycenia rzeczywostości i utrwalenia jej na kartce papieru w postaci obrazu (fotografia cyfrowa istniała wtedy jeszcze tylko w powieściach S-F i laboratoriach naukowych), pojawiła się we wczesnej podstawówce. Nie pamiętam już co mnie do tego zainspirowało, ale pamiętam, że pierwsze kroki były jednak mało inspirujące. Po każdej wycieczce szkolnej dostawałem „zjebkę” za to, że znowu zmarnowałem całą kliszę na zdjęcia jakichś krzaczorów, śmietnika czy obsikanego śniegu. Nic mi nie wychodziło, co było bardzo deprymujące i skutecznie odciągnęło mnie od fotografii na parę ładnych lat.

 

Kolejne podejście związane było z zakupem wspomnianej już pierwszej cyfrówki. To było coś! Już nie musiałem „marnować kliszy” i mimo, że moje pstrykanie nie zasługiwało jeszcze na miano fotografii (to były straszne gnioty), to wywołało we mnie ochotę na zgłębianie tajników tej sztuki, o której nie miałem jeszcze absolutnie żadnego pojęcia. Nie wiedziałem co chcę fotografować, nie wiedziałem jak się do tego zabrać. Umiałem wycelować i nacisnąć spust migawki, a później zastanawiać się godzinami, co poszło nie tak. Zacząłem zaglądać na fora internetowe, nie wiedząc jeszcze, że panujący tam snobizm i onanizm sprzętowy wpędzą mnie w poważny nałóg gadżeciarsko-kolekcjonerski, którego konsekwencje w postaci rat kredytów odczuwać będę do dnia dzisiejszego. Oprócz kilku podstaw fotografii dowiedziałem się tam, że aparat, który posiadam, nie nadaje się do niczego i na takim parchu daleko nie zajadę. W 2008 roku kupiłem więc pierwszą w życiu lustrzankę.

Olympus E-410 z dwoma kitowymi obiektywami – najmniejsza lustrzanka, jaka wówczas dostępna była na rynku. 10 megapikseli, 3 punkty AF, tryb manualny, RAWy (które wtedy były koniecznością, gdyż JPEGi były absolutnie do dupy), podgląd na żywo, użyteczne ISO sięgające aż do 800-1000. Dziś takie parametry wywołują salwę śmiechu, ale wtedy były spełnieniem moich marzeń. Czułem, że taki sprzęt już nie będzie mi przeszkadzał w robieniu zdjęć, więc jeśli coś nie wyjdzie, to będzie to tylko i wyłącznie moja wina. Eksperymentowałem więc z różnymi ustawieniami, w dalszym ciągu zasięgałem porad na forach dyskusyjnych, czytałem książki o poprawnej ekspozycji i kompozycji zdjęć, próbowałem swoich sił w obróbce, popełniałem przy tym niezliczoną ilość błędów i za każdym razem, gdy chwaliłem się bardziej doświadczonym fotografom efektami moich zmagań, zbierałem srogie baty zasłużonej krytyki. Nie zawsze przyjmowałem ją z pokorą, co zapewne wcale mi nie pomogło w rozwoju. W tym czasie zaczynałem już jednak powoli odkrywać co chcę fotografować, czego nie lubię, co sprawia mi największą trudność.

Zdjęcia z pierwszej mojej cyfrówki, te sprzed dziesięciu lat, niestety (albo na szczęście) przepadły i za cholerę nie mogę ich znaleźć. Najstarsze pliki, jakie się zachowały, pochodzą sprzed dziewięciu lat, ze wspomnianego Olympusa. I to właśnie kilka z nich tutaj zamieściłem jako jedne z pierwszych fotografii, jakie jako tako mi się udały. Aktualnie można je jeszcze znaleźć w mojej galerii na stronie głównej, jako pozostałość po mojej poprzedniej galerii, której do tej pory jeszcze nie uporządkowałem. Ponieważ jednak mam w planach zabrać się za nią w najbliższym czasie i wyrzucić z niej wszystkie stare zdjęcia, które nie przystają już do moich aktualnych fotograficznych dokonań, to chciałem wygospodarować tu miejsce, gdzie kilka z nich będzie mogło przetrwać, jako że mam do nich duży sentyment. Bynajmniej pod stwierdzeniem „jako tako mi się udały” nie mam namyśli tego, że są to zdjęcia dobre, ciekawe. Pewnie nie – są poprawne i nudne, ale takie właśnie były moje początki. Z różnych powodów były one dla mnie krokiem milowym.

Dokładnie pamiętam okoliczności powstania każdego swojego zdjęcia i tak samo było w przypadku tych fotek. Każde z nich łączy się z jakimś moim małym fotograficznym osiągnięciem. A to po raz pierwszy w życiu wybrałem się na fotografowanie wschodu słońca, a to po raz pierwszy zszedłem z wydeptanej ścieżki aby odkryć niespodziewane drabiniaste drzewo czy też pierwszy raz skierowałem obiektyw w stronę przypadkowego człowieka na ulicy. Dzięki niektórym z tych zdjęć zrozumiałem, że największą frajdę mam wtedy, gdy uda mi się uchwycić jakiś kontrast lub podobieństwo, w szczególności znaczeniowe, a nie tylko w barwie, wzorze, rytmie czy formie. Starsza kobieta dziergająca coś na drutach w skupieniu godnym mistrza Zen, ubogi zbieracz złomu karmiący gołębie ostatnią bułką, dwa wcielenia kota, lustrzane obicie mostu – nic spektakularnego, ale na tle setek nieostrych zdjęć z krzywym horyzontem i przepalonym niebem, nieopowiadających żadnej historii, były one dowodem, że jednak potrafię… Może musiałem to sobie udowadniać?

Żadnych z tych zdjęć nie mogłem sobie zaplanować siedząc w domu. Nie mogłem wiedzieć, że akurat w tym miejscu i czasie będą tam ci właśnie ludzie, nigdy wcześniej nie byłem w tych miejscach i nie znałem tych krajobrazów. Spodobało mi się, że nie wszystko musi być zaplanowane i z góry przemyślane, że w fotografii jest miejsce na niewiadomą. To właśnie pchnęło mnie w kierunku streetphoto, w którym to chyba czuje się najlepiej, mimo wielu wyzwań, z jakimi należy się zmierzyć w tej dziedzinie fotografii. Zdobycie pierwszych szlifów to też nie lada wyzwanie, wcale nie łatwe, ale bardzo ekscytujące. Ja wciąż jestem mocno podjarany, gdy próbuję nowych rzeczy i przełamuję swoje wewnętrzne blokady. Jeśli więc jesteś na początku swojej fotograficznej drogi, to zazdroszczę. To był fajny czas, kiedy robienie zdjęć było dużo prostsze. Człowiek nie zdaje sobie wtedy jeszcze sprawy, że czegoś nie da się zrobić – wszystko jest możliwe. Jeśli nie jesteś zadowolony ze swoich zdjęć, rusz tyłek i wyjdź z domu fotografować. Powtarzaj tę czynność aż do skutku.