22
2016Powrót do przeszłości – Olympus PEN-F

Gdyby Robert Zemeckis miał rację, dziś jeździlibyśmy na lewitujących deskorolkach, chodzilibyśmy w samosznurujących się cichobiegach i tankowalibyśmy nasze atomowe samochody skórkami od bananów. Niestety rzeczywistość zafundowała nam liścia w pysk – w tym sezonie wciąż modne są sandały na rzepy, bilet miesięczny na tramwaj lub ekwiwalent 50 złotych w postaci bezołowiowej lanej do baku. Choć przyznać trzeba, że pewnie nikomu nie śniło się, że wszyscy będziemy dziś robić zdjęcia telefonami. Podobno księgowi Olympusa, załamując ręce nad malejącymi słupkami sprzedaży, pewnego dnia urżnęli się i wsiedli do DeLoreana doktora Emmetta, chcąc odbyć podróż w czasie i wykraść plany aparatu z przyszłości, który pozwoliłby im pokonać iPhone’a i przywrócić godność fotografii. Niestety coś poszło nie tak… Sake okazała się za mocna – włączyli wsteczny bieg…
Następnego dnia zegar marki Casio, wiszący na ścianie, wydawał się cykać głośniej, niż zwykle, z każdą sekundą wywołując eksplozje w skacowanych głowach naszych dzielnych podróżników. Atmosfera w kwaterze główniej Olympusa była grobowa, a nieznośna cisza panująca w sali konferencyjnej na piętrze zarządu przerywana była jedynie dyskretnymi odgłosami siorbania kawy i syczącej w szklance wody aspiryny. „Cośmy narobili!?” – to niewypowiedziane pytanie zdawało się dudnić echem i pozostawało bez odpowiedzi. Wszyscy spoglądali tępo na leżącego na stole FENa-F, wykradzionego z wystawy sklepowej wczoraj… znaczy w 1963 roku. Wszyscy czekali w napięciu na moment, kiedy do sali wejdzie prezes i przyniesie katanę, po czym zostawi nieszczęsnych księgowych, aby w spokoju mogli popełnić seppuku.
Wnet jeden z księgowych podskoczył na krześle i z euforią klasnął w dłonie. Błysk w jego oku mógł oznaczać tylko jedno: istniał sposób na to, jak ocalić ich życie! Chwilę później na stole, obok antycznego aparatu, pojawił się jeden z najnowszych bezlusterkowców Olympusa. Jedyne, co należało zrobić, to wypruć z niego wnętrzności, przeszczepić do starego PENa, pozostawić sentymentalną nazwę i sprzedać go drogo, bardzo drogo. „Tak, to się musi udać!” – klasnął w dłonie drugi księgowy. Takie operacje przeprowadzali już wiele razy.
Wygląd i jakość wykonania
Dość tych złośliwości. Nawet jeśli w tej zmyślonej historyjce jest małe ziarenko prawdy, to Olympus zrobił to, czego oczekiwali konsumenci: wsadził aparat z serii OM-D do obudowy klasycznego PENa. Niektórzy fotografowie preferują aparaty z wizjerem umiejscowionym po boku, a nie w linii obiektywu. Olympus do tej pory nie miał w swojej ofercie żadnego bezlusterkowca, który sprostałby temu konkretnemu wymogowi. Zmieniło się to właśnie wraz z pojawianiem się najnowszego PENa-F. Aparat miał przypominać kompakt, a nie lustrzankę, ale mieć wizjer – nikt nie oczekiwał niczego więcej. I z tego zadania Olympus wywiązał się jak należy.
Aparat jest piękny, nie ma o czym gadać. Wyglądem nawiązuje do klasycznych PENów dużo bardziej, niż poprzednie modele z tej serii. Co ważne, cała ta stylistyka retro nie jest tylko atrapą starodawnago aparatu, kryjącą w środku chiński odpustowy produkt, lecz autentycznym powrotem do uniwersalnego, sprawdzonego wzornictwa, tyle że zrobionym dużo lepiej, niż pół wieku temu, bo z wykorzystaniem współczesnej technologii. Na obudowie aparatu nie ma ani jednej widocznej śrubki. Ani jednej! Z taką dbałością o detale się jeszcze nie spotkałem, zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Można powiedzieć, że Olympus stworzył aparat biżuteryjny i wcale nie jest to zarzut.
PEN-F nie jest wydmuszką, czuć jego masę. Waży odrobinę więcej, niż wydawałoby się, że powinien ważyć, sądząc po jego rozmiarach, co daje wrażenie solidności. Słyszałem, że w całości wykonany jest z amelinium, w co jednak mocno powątpiewam. Cała tylna ścianka i obudowa ekranu jest na pewno plastikowa, boki raczej też. Jest to jednak wysokiej jakości tworzywo, któremu trzeba się wnikliwie przyjrzeć, aby w ogóle odróżnić je od metalu. Co kryje się pod gumową okładziną o ładnej skórzanej fakturze? Tego nie wiadomo. Górna i dolna część to już z całą pewnością solidny blok metalu obrabiany maszynowo. Guziki są plastikowe, zaś pokrętła metalowe – obracają się bez żadnych luzów, z przyjemnym kliknięciem i oporem. Klapki wykonane są z tworzywa, ale i tutaj nie wieje taniochą. Jedyną rzeczą, do której można się przyczepić, jest brak uszczelnień, co byłoby w pełni zrozumiałe w segmencie amatorskim, ale przy tak wysokiej cenie aparatu trochę jednak rozczarowuje. Nie sądzę jednak, aby statystyczny użytkownik tego aparatu fotografowałby w czasie ulewy – przemokłyby mu mokasyny.
Ergonomia użytkowania
Po krótkim czasie używania PENa-F zauważyłem, że łączy go to samo DNA, co Olympusa O-MD E-M5 II. Mimo odmiennej stylistyki, aparaty te wydają się być najbardziej do siebie zbliżone w całej ofercie bezlusterkowców tego producenta. Mam tu na myśli kwestię obsługi, możliwości technicznych, zastosowania ruchomego przegubu ekranu itp. Oba te aparaty współdzielą podobny zestaw zalet i wad dotyczących ergonomii obsługi. W zasadzie jedyną istotną różnicą, którą jednocześnie traktuję jako zaletę, jest zastosowanie analogowego kółka kompensacji ekspozycji, które uwalnia jedno z dwóch kółek sterujących i umożliwia przypisanie do niego innego parametru, np. ISO (pod warunkiem, że nie operujemy w trybie manualnym, bo wówczas oba kółka obsługują migawkę i przysłonę). Nie ma tej wajchy, charakterystycznej dla E-M5 II, którą należało przełączyć, aby móc przeskoczyć z kompensacji ekspozycji na zmianę czułości. Pojawiły się też programowalne tryby użytkownika na kółku PASM, po które w końcu nie trzeba sięgać do menu.
Jest jeszcze kółko znajdujące się na przedniej ściance aparatu, tuż pod spustem migawki. Jego umiejscowienie wyraźnie nawiązuje do sterowania czasem ekspozycji w klasycznym PENie, lecz tutaj pełni ono inną funkcję. Jestem nieco skonfundowany, bo założenie było takie, aby stworzyć aparat dla fotografów oczekujących dobrych JPEGów prosto z puszki, a zupełnie się to nie udało. Powstał retro-przełącznik, który miał szansę uzupełnić to, czego brakuje mi w symulacjach filmu w aparatach Fuji: regulację ziarnistości zdjęć, winietowania, struktury, kontrastu w światłach i cieniach itp. Zamiast tego jest tryb „kreatywny” wpływający na nasycenie kolorów, dominantę barwną i krzywą (to powinno być w podręcznym menu). Druga pozycja to również krzywa i filtry autystyczne, które są zaprzeczeniem dobrego JPEGa. Trzecia funkcja to regulacja koloru, będąca rozszerzeniem pierwszej o regulację nasycenia dla poszczególnych kolorów, wzbogacona o krzywą (obie pozycje powinny być scalone i wyeksportowane do podręcznego menu). Zaś czwarta pozycja odpowiada za fotografię czarno-białą i pozwala na zastosowanie symulacji filtra barwnego, 3-stopniową regulację jasności dla wybranej barwy i, niespodzianka: manipulowanie krzywą (i jest to jedyna rzecz, która jest na właściwym miejscu). Nie trzeba być detektywem Rutkowskim, żeby odkryć, że w każdym z tych trybów istnieje możliwość zmiany krzywej tonalnej, której dokonujemy przy użyciu kombinacji dzyndzla znajdującego się pod kciukiem i kółek sterujących. Serio? Nie można było przypisać tej funkcji do jakiegoś przycisku funkcyjnego? Trzeba było zająć najlepsze miejsce w aparacie, które aż się prosi, aby z tego dzyndzla zrobić przełącznik zasilania?
Na szczęście nie trzeba tych wynalazków używać. Wspomniany retro-wichajster, nawet jeśli nieużywany, stanowi wypustkę, o którą wygodnie można oprzeć palec, zwiększając pewność uchwytu. Przełącznik chodzi z wyraźnym oporem, więc nie zdarzyło mi się go przypadkowo przełączyć. Sam grip z przodu jest kompletnie płaski, czyli w zasadzie go nie ma, ale to i tak nie jest to sprzęt do dźwigania z wielkimi szkłami, tylko z małymi stałkami, które nie wymagają od aparatu uchwytu wielkości rączki od szpadla. Podparcie dla kciuka jest dobre, okładzina z tworzywa zapewnia umiarkowaną przyczepność, przyciski są dość małe i w grubych rękawiczkach sprawiają pewne kłopoty w operowaniu nimi. Ich zaletą jest to, że jest ich sporo i dają się skonfigurować na wiele różnych sposobów. Brakowało mi tylko przełącznika trybów pracy AF i stabilizacji obrazu, bowiem aktualnie zmiana tych ustawień wiąże się z niepotrzebnie długim skakaniem po menu podręcznym, które co prawda obsługuje się wygodnie, ale nie tak szybko, jak bezpośrednie przełączniki. Jest też mały guziczek funkcyjny tuż przy bagnecie, który wyrasta akurat w tym miejscu, w którym najwygodniej trzyma mi się palce, w rezultacie czego nagminnie wciskałem go w niekontrolowany sposób. Na szczęście można go zdezaktywować, co też uczyniłem.
Wypunktowałem kilka elementów, które pod względem ergonomicznym moim zdaniem można było rozwiązać lepiej. Przez to być może moja ocena zabrzmiała surowo, ale chciałbym wyraźnie podkreślić, że żadna z tych wad, postrzeganych zupełnie subiektywnie, nie odebrała mi przyjemności z fotografowania PENem-F. Kółko kompensacji ekspozycji, natychmiastowy dostęp do migawki/przysłony i/lub czułości, obrotowy ekran – to są tak naprawdę rzeczy, które liczą się najbardziej i one zostały zrealizowane wzorowo.
Szmery bajery
Olympusy zawsze miały dużo soczystego nadzienia. Producent konsekwentnie upycha do nich tyle wodotrysków, że to aż cud, że starcza liter w alfabecie do oznaczenia wszystkich zakładek w menu. Ciekawe jest to, że ich lista jest niemal identyczna dla wszystkich modeli, niezależnie od półki cenowej. Jest Wi-Fi z aplikacją do zdalnego sterowania i przesyłania zdjęć na smartfona, timelaps, haj resolution coś tam, migawka elektroniczna, HDRy, rozbudowane braketingi, mapowanie pikseli, ultradźwiękowe czyszczenie matrycy, wirówka labolatoryjna i bulbulator jonowy. Oczywiście jest też możliwość rejestracji wideo, ale wybaczcie – jeszcze chyba nie dojrzałem do tego, by się nią ekscytować. Nie ma jedynie automatycznego trybu panoramy.
Z tych programowych udogodnień, dla mnie najbardziej użyteczna jest wizualizacja w trybie BULB, prezentująca stopniowy przyrost ekspozycji na żywo w czasie naświetlania zdjęcia. Pozwala to oszczędzić mnóstwo czasu, który w przeciwnym razie stracilibyśmy na zgadywanie poprawnej ekspozycji i wykonanie kilku zdjęć testowych (każde po kilka minut + jeszcze drugie tyle na odejmowanie czarnej klatki – można osiwieć). Bardzo interesujące są też tryby długiej ekspozycji, idealnie sprawdzające się w tzw. light paintingu albo star trailu (brzmi fachowo, co? budzi respekt). Tłumacząc na polski: jeśli masz statyw i robisz zdjęcia nocą, a w kadrze często znajdujesz ruchome źródła światła, to pobaw się tymi gadżetami, bo są fajne.
Z kolei jeśli chodzi o sprzętowe udogodnienia, to nie sposób pominąć stabilizacji matrycy. Uwielbiam to rozwiązanie! Olympus robi kawał dobrej roboty rozwijając tę technologię, dzięki czemu z każdym kolejnym modelem działa ona coraz lepiej. Oczywiście jest w tym trochę marketingowego bełkotu o niewiarygodnej skuteczności stabilizacji, ale nawet jeśli wziąć na to poprawkę, to i tak nie ma ona sobie równych. Choć wnikliwych testów nie poczyniłem, to szybko przekonałem się, że z moimi trzęsącymi się łapami rzekome możliwości utrzymania czasu ekspozycji na poziomie 1 sekundy mogę sobie wsadzić w… między bajki. Ale pół sekundy jest już zupełnie realne. Ja to jednak przeliczam zupełnie inaczej, a mianowicie interesuje mnie, jakiej minimalnej czułości mogę użyć(vide , chcąc wykonać statyczne zdjęcie na hiperfokalnej nocą, przy świetle latarni, sklepowych witryn, reflektorów samochodowych itp. W przypadku matrycy rozmiaru 4/3 potrzebuję do tego przysłony f/5,6 przy w miarę szerokim kącie (do 28-35 mm ekw.) i przy takich parametrach okazało się, że spokojnie mogę sobie pstrykać w ciemnych zaułkach nie wychodząc poza ISO 1600. Wniosek: statyw zostaje w domu, przynajmniej w mieście.
Sprawność działania
Nie mam żadnych większych uwag do sprawności działania PENa-F. Generalnie trzyma on poziom typowy dla bezlusterkowców, niczym szczególnym się nie wyróżniając. Włącza się wystarczająco szybko, nie ma żadnego odczuwalnego opóźnienia migawki, podgląd zdjęć również odbywa się sprawnie. Szybkość zdjęć seryjnych jest… nie pamiętam jaka. Ale jeśli lubisz zapełniać karty pamięci tysiącami takich samych bezużytecznych gniotów, z których co najwyżej kilka pokażesz światu tylko po, by nikt ich nawet nie zauważył, to z całą pewnością nie będziesz zawiedziony. Pojemność bufora nie jest imponująca – wystarczy z nawiązką do uwiecznienia chwili, ale kiepsko sprawdza się jako generator niekończącego się odgłosu migawki. Niestety wypożyczony aparat nie miał w komplecie oryginalnej baterii, tylko tani zamiennik, więc nie pokuszę się o ocenę jej wydajności.
Pojedynczy autofocus jest bardzo podobny do tego, jakim pochwalić mogą się inne bezlusterkowce Olympusa, które miałem okazję wymęczyć. Zamiast się wymądrzać, zamieszczam poniżej dwa krótkie filmiki, prezentujące jego działanie zarówno w dobrych, jak i kiepskich warunkach oświetleniowych (z góry przepraszam za jakość, ale kamerka w telefonie odmówiła współpracy, a ja nie mam cierpliwości do tego, by walczyć z tą złośliwą materią). Ustanowiłem punkt odniesienia w postaci Fuji X-T10, który był jedynym aparatem, jaki miałem wówczas pod ręką. W ramach krótkiego podsumowania napiszę tylko, że w dobrym oświetleniu autofocus jest błyskawiczny, jednak w ciemnicy ma problem głównie z czułością, często nie potrafiąc znaleźć kontrastu. Tak, mowa o skrajnych warunkach, ale i takie mogą sporadycznie wystąpić. Ciągłego autofocusu nie zdążyłem poznać na tyle, aby ze stuprocentową pewnością wysuwać jakiekolwiek wnioski.
Wizjer i ekran
Opisywany aparat jest pierwszym PENem wyposażonym w wizjer elektroniczny. W końcu! Długo trzeba było na to czekać, bo Olympus wymyślił sobie, że tylko seria OM-D będzie się charakteryzować wizjerem. Na szczęście zmienił zdanie. Wizjer umiejscowiony jest z boku, co kiedyś uznawałem za niepodważalną zaletę, ale już mi chyba przeszło. Obecnie przestawiłem się na wizjery umieszczone po środku, a raczej stałem się kompletnie niewrażliwy na to, gdzie wizjer jest – byleby był. Ten w PENie-F nie wyróżnia się niczym szczególnym, pod względem rozmiaru bliżej mu do OM-D E-M 10 II, niż E-M5 II. Obraz odświeżany jest w nim płynnie, rozdzielczość jest dobra, choć kontrast mógłby być nieco niższy, bo w mocnym słońcu czasem w cieniach widać smołę, a w światłach białą plamę. Ale powodu do zmartwień nie ma, bo z pomocą przychodzi tryb, o którym wspomnę w kolejnym akapicie. W słabym świetle kolory w wizjerze nieco blakną, a jasność mogłaby być lepsza, co nie jest dokuczliwą przypadłością, ale typową dla wszystkich wizjerów w Olympusach, z jakimi miałem do czynienia.
Wizjer został wzbogacony o tryb pracy symulujący wizjer optyczny, co pomaga w mocno kontrastowych scenach, dają rzeczywiście bardziej naturalny obraz z rozjaśnionymi cieniami i przygaszonymi cieniami (w granicach możliwości DR aparatu, więc do ludzkiego oka niestety nie ma porównania). Zauważyłem jednak, że po przełączeniu się na ten tryb zmienia się rozkład histogramu, z czego wynikałoby, że histogram na żywo tworzony jest na podstawie rozkładu jasności w wizjerze, a nie na zdjęciu. Oczywiście aparat może tylko symulować histogram, skoro zdjęcia jeszcze nie ma przed jego zrobieniem, ale w tym trybie aparat nie stara się nawet tego robić, co niestety czyni histogram mało użytecznym. Jest też tryb nocny, który powoduje większe wzmocnienie sygnału, rozjaśniając obraz w wizjerze w warunkach niedoboru światła. I choć kolory wtedy blakną jeszcze bardziej, czasem dając obraz niemal monochromatyczny, to spełnia on swoje zadanie. Niestety i tutaj pojawia się pewien problem z histogramem, taki sam jaki zauważyłem w innych Olympusach: histogram jest zablokowany i nie reaguje na ręczną zmianę parametrów ekspozycji – pokazuje tylko to, co światłomierz automatycznie uzna za właściwy poziom naświetlenia.
Nie wiem, jaka jest rozdzielczość ekranu, ale to nieistotne. Najważniejszą jego funkcją jest bowiem to, że obraca się na przegubie i pozwala na dotykową zmianę punktu AF i wyzwolenie migawki. Gdybym miał określić, czego brakuje mi najbardziej w moim prywatnym aparacie, to dotykowy ekran znalazłby się tuż obok stabilizacji matrycy. Wyświetlacz sprawuje się tak, jak należałoby się spodziewać od wyświetlacza w nowoczesnym aparacie.
Obiektywy
Muszę przyznać, że lubię obiektywy systemu Mikro 4/3. Są małe (przynajmniej jeśli chodzi o stałki o standardowych ogniskowych), dość jasne, szybkie i solidnie wykonane (nawet jeśli z plastiku). No i nie muszą być wyposażone w stabilizację obrazu, bo przecież jest ona w korpusie i działa z każdym obiektywem. Może chciałbym, aby szkła były jeszcze jaśniejsze, tak by w większym stopniu rekompensować rozmiary matrycy, ale to już jest cecha systemu, na którą albo się godzi, albo szuka się innego systemu.
Wraz z PENem dostałem dwa obiektywy: m.ZD 14-42 f/3,5-5,6 EZ i m.ZD 17 f/1,8. O tym pierwszym nie będę się rozwodził, bo już go kiedyś testowałem i nie budzi on we mnie żadnych emocji poza znudzeniem. Ot, zwykły kitowy zoom, ciemny, optycznie przeciętny, ale wystarczający do tego, do czego jest przeznaczony. Mały, lekki, plastikowy, z szybkim autofocusem i ślamazarnie wolnym elektronicznym pierścieniem zmiany ogniskowej. Dobry na wycieczkę, spacer, przycisk do papieru.
Drugi obiektyw jest znacznie ciekawszy. Polowałem na niego już od długiego czasu, ale nigdy przedtem nie udało mi się go wypożyczyć. I już po wykonaniu pierwszych zdjęć wiedziałem, że się zaprzyjaźnimy. Obiektyw jest metalowy, ma przesuwany pierścień ostrości z podziałką odległości, przełączający aparat w tryb MF. Nie jest to naleśnik, ale i tak jest malutki, świetny na ulicę. No i przy ogniskowej 17 mm daje on kąt widzenia zbliżony do moich ulubionych 35 mm ekw. Ostrzy szybko i bezgłośnie, optycznie jest bardzo dobry, wystarczająco ostry już od pełnej dziury, a po przymknięciu jest jeszcze lepszy. Jeśli słońce jest w kadrze, to nawet nie ma większych problemów z flarą czy spadkiem kontrastu. Jedynie źródła światła tuż poza kadrem mogą powodować wystąpienie flary, ale nie jest to uciążliwe zjawisko. Dystorsja i aberracje są, zdaje się, korygowane, więc i tutaj nie ma o czym mówić. Ten obiektyw idealnie pasuje do PENa-F, tak jakby były uszyte dla siebie na miarę. Z żalem odpinałem go od korpusu.
Jakość obrazu
Olympus od kilku lat stosował ten sam 16-megapikselowy sensor w kilku modelach i generacjach swoich aparatów. Może był on poddawany jakimś modyfikacjom czy występował w różnych wariantach, ale z grubsza oferował tę samą jakość obrazu. Zmieniło się to w PENie-F, w którym to po raz pierwszy zastosowano nową 20-megapikselową matrycę, toteż byłem bardzo ciekaw, jak ona się spisuje. Niedługo potem internet został zalany niezliczonymi testami i porównaniami jakości obrazu, więc moja ciekawość została zaspokojona. W związku z tym postanowiłem nie wyważać otwartych drzwi i nie testować tego, co zostało już dokładnie zbadane. Gdyby ktoś był ciekaw, jak radzi sobie ta matryca w odniesieniu do poprzednika i konkurencji z innych systemów, to odsyłam do DPReview – trudno ich przebić i zrobić lepsze porównanie.
Mnie interesowało to, jak aparat poradzi sobie w normalnych zastosowaniach. Nie w laboratorium testowym, tylko w życiowych realnych sytuacjach zdjęciowych. Postanowiłem też, że nie będę nic grzebał w RAWach i pokażę tylko JPEGi prosto z aparatu, w żaden sposób nie modyfikowane (poza ewentualnym wypoziomowaniem, korekcją perspektywy, zmniejszeniem i lekkim wyostrzeniem). Wszystkie zdjęcia wykonane są na automatycznym balansie bieli z wyłączoną funkcją ocieplania kadru i wyostrzaniem zmniejszonym do minimum. Najczęściej korzystałem ze standardowego profilu JPEG lub trybu monochromatycznego (na kilku zdjęciach z dodaną w aparacie winietą, którą jednak szybko wyłączyłem, bo wygląda ona tandetnie). Z raz czy dwa użyłem jakiegoś filtru artystycznego. W podpisach pod zdjęciami zamieściłem informacje co, gdzie i jak – na tyle, na ile pamiętałem.
No a co z tą jakością obrazu? Praktycznie się ona nie zmieniła. DR jest podobny i wystarczająco szeroki by wyciągnąć szczegóły z cieni i nie zrobić tym samym ze zdjęcia obciachowego pseudo-HDRa. Szumy jak dla mnie akceptowalne do ISO 3200 włącznie. Światłomierz działa w sposób przewidywalny, ale trzeba pilnować świateł na histogramie, co na początku sprawiło mi pewien problem (wszystko przez DR400 w Fuji, do którego się przyzwyczaiłem). Dla zwiększenia rozpiętości tonalnej lepiej solidnie niedoświetlić zdjęcie, a później rozjaśnić cienie we wbudowanej w aparat wołarce RAWów, niż ryzykować przepalenie świateł. Kolory w JPEGach Olympusa mi się podobają, chociaż przydałby się jakiś gotowy profil symulujący film Kodachrome. Można próbować sobie stworzyć taki profil bawiąc się tymi artystycznymi trybami, ale to rozrywka dla sado-masochistów. Czarnobiel zaś podoba mi się jeszcze bardziej, jest naprawdę dobra. Moim zdaniem PEN-F radzi sobie z nią lepiej, niż Fuji X-Pro2 w swoich profilach Acros. Co bym zmienił? Odszumianie na mniej toporne, bo na wyższych czułościach wygładza na budyń. I żeby ta zmiana krzywej tonalnej w większym stopniu wpływała na światła i cienie, a mniejszym na jaśniejsze i ciemniejsze półtony.
Podsumowanie
Starałem się w tej recenzji trochę stonować moją sympatię do PENa-F i dla zachowując względny obiektywizm, położyć nacisk na wady aparatu, o których być może nigdzie indziej nie przeczytasz. Ale mówienie o wadach w kontekście tych wszystkich, bądź co bądź mało znaczących niedociągnięć jest chyba lekką przesadą. PEN-F to dojrzały aparat, który tak naprawdę nie ma żadnych poważnych wad. Często mówię, że dziś trudno jest kupić kiepski aparat, bo producenci zdołali już wyeliminować z nich wszystkie upierdliwości przeszkadzające w fotografowaniu. Cały pic polega na tym, żeby dopracować do perfekcji kilka ficzerów, uczynić z nich znak rozpoznawczy dla danej marki i wpasować się odpowiednią niszę. Moim zdaniem Olympus na swoją pozycję zapracował głównie świetną stabilizacją matrycy, fajnymi funkcjami rozszerzającymi możliwości fotograficzne, bogatą ofertą fajnych szkieł, kompaktowymi rozmiarami i ładnym wzornictwem.
PEN-F ma wszystkie powyższe cechy, a oprócz nich ma coś jeszcze. Nie wiem do końca jak to nazwać, ale wywołuje odczucia, które wywoływał Fuji X100T. Nie jest doskonały, nie jest do wszystkiego, ale wyciągam go z kieszeni, zaczynam robić zdjęcia i w mojej głowie pojawia się pytanie: „czy potrzebuję czegoś więcej?”. Nie twierdzę, że nie potrzebuję, ale zaczynam się nad tym zastanawiać. Jeśli sprzęt potrafi zainspirować do robienia zdjęć, zmiany niewłaściwych nawyków, do jakiejś refleksji na temat fotografii, to znaczy, że jest to dobry sprzęt. I gdyby było mnie na to stać, to może bym sobie takiego PENa kupił, tak w ramach prezentu gwiazdkowego. Tutaj niestety na łeb leje mi się kubeł lodowatej wody. Aktualnie PEN-F kosztuje 6775 zł w komplecie z 17-tką f/1,8. Auć, zabolało! Jeśli mam być szczery, to o dwa klocki za dużo… Jeśli jednak jesteś gotowy na taki wydatek, to czemu nie? Trudno wycenić pozytywne doświadczenia.
bradley
Po szybkiej lekturze na tablecie nasuwają mi się dwa wnioski.Zdjęcia z fujikowym wyglądają lepiej i drugi ,ze gdyby zrobili coś takiego na pełną klatkę, trochę droższe, to pozamiatali by na rynku.