Rozmiar ma znaczenie

Świat stanął na głowie i kręci piruety na łysinie. Tradycyjne rozwiązania ustępują miejsca metroseksualnym trendom, burzącym jedynie słuszny porządek rzeczy. I jakby tego było mało, przenosi się to na grunt fotografii, a więc dotyka wartości bardzo szczególnej, bo sztuki. Śluby, jasełka, impreza choinkowa w żłobku… Nie dość, że ciężki to chleb dla fotografików, to jeszcze brukany obecnie ignorancją wobec norm wynikłych z lat poszukiwań doskonałego narzędzia dla współczesnego artysty. I tu, niczym zaraza, pojawia się ta hipsterska moda na bezlusterkowce. Tfu!

Z finezją wyżłobiona w stopie magnezu rękojeść lustrzanki, okryta niezbyt mocno przyklejoną doń okładziną skóropodobną, została przez japońskich inżynierów stworzona dla rąk prawdziwego mężczyzny, który po rozpostarciu palców dłonią przykryć może dziurę w desce klozetowej. Czymże jest zatem mały, często wręcz kieszonkowy aparat, jeśli nie urządzeniem dla kobiet i zniewieściałych maminsynków, należących do tzw. Emotional Group (emo). Słowem-kluczem jest tutaj „ergonomia”, wyrażana nie tylko stopniem dopasowania aparatu do rozmiarów bagażnika samochodu, ale przede wszystkim pewnością uchwytu. Pomóc on może w miarę wygodnie znieść wielogodzinną prezentację możliwości aparatu sąsiadowi, ale też pozwoli komfortowo wykonać kilka tysięcy zdjęć na chrzcinach dziecka dalekiego kuzyna. Bezlusterkowce pozbawione są tych niewątpliwych atutów, a więc skazane na brak zainteresowania ze strony specjalistów w dziedzinie fotografiki.

Owszem, lustrzanka z kompletem niezbędnych dla profesjonalisty obiektywów trochę waży. Ale jakim to brakiem szacunku dla pracy rąk ludzkich cechować się musi osoba, która podważa sens podejmowania wysiłku dźwigania wielkiej i ciężkiej torby ze sprzętem? Czy owoce zebrane w trudzie nie smakują lepiej, niż te, które same wpadły nam do koszyka prosto z drzewa? A zadyszka i ból kręgosłupa, gdy dźwigamy taką torbę, odchodzi w zapomnienie, gdy spoglądamy na zdjęcie, które wprawdzie dałoby się zrobić dużo mniejszym i lżejszym aparatem, ale ten pokład emocji, jakie towarzyszyły fotografowi podczas jego znoju, tkwi w obrazie tak głęboko, że nie wypleni go nawet klonowanie w Photoshopie. Po tym poznaje się prawdziwą sztukę.

Warto dodać, że w dobrym zwyczaju jest, aby fotografowana osoba i wszyscy naoczni świadkowie czuli respekt dla artystycznego zaangażowania fotografa. Kiedy profesjonalista bierze się do pracy, każdy powinien widzieć, że to nie przelewki. Wywieszony język i pot lejący się z czoła nie pomaga nadać sytuacji powagi, ale nie ma to znaczenia, bo od czego jest aparat? To on daje ludziom do zrozumienia, że mają do czynienia ze znawcą, co fach w rękach dzierży. A przy tym taki aparat zasłania całą twarz fotografa, nie pozwalając dojrzeć, jak ten przybiera na licu barwę buraka, szóstą godzinę z rzędu dźwigając pełnoklatkową lustrzankę z gripem i teleobiektywem marki Tamron. Artysta zawsze chodzi z podniesioną głową, dumnie prezentując swoje zaangażowanie dla sztuki. A takiej postawy nie można zbudować przy pomocy małego aparatu, z którego nawet nie wydobywa magia głośnego mechanizmu lustra i migawki, który budzi skojarzenia z pistoletem na kapiszony (wystarczy jednak włączyć tryb zdjęć seryjnych, a już mamy prawdziwy karabin maszynowy).

Na szczęście dopóki ludzie oddani i zaangażowani w pielęgnowanie fotograficznej tradycji spłacać będą kredyty zaciągnięte na zakup swoich Nikonów D600, dopóty bezlusterkowce nie pozbawią nas słuszności obranej przez nas drogi. Oby trwało to jak najdłużej, przynajmniej 30×0%.