20
2019Smartfonowa rewolucja

Już ponad pięć lat temu pisałem o tym, jak to fotografia mobilna zaczynała się wgryzać w tamtym czasie w świadomość konserwatywnych fotografów, spotykając się z ich oporem, kpiną i lekceważeniem. Czasy jednak się zmieniły – dziś beton skruszał, konserwy nieśmiało podpytują znajomych jaki telefon kupić, a świat po prostu oszalał na punkcie fotograficznych smartfonów. Na naszych oczach dzieje się rewolucja, o czym przekonuję się na własnej skórze niemal codziennie od wielu miesięcy, używając smartfona do wykonywania już pewnie przynajmniej połowy moich zdjęć.
Na rynku tradycyjnego sprzętu fotograficznego już od dawna wieje nudą. Nie dzieje się praktycznie nic nowego, co pchnęłoby tę branżę do przodu. Owszem, nowe modele pojawiają się regularnie i są coraz lepsze – nie można temu zaprzeczyć. Wszystko sprowadza się jednak do raczej kosmetycznych usprawnień w obszarach, gdzie wcale nie są one najpilniejszą potrzebą, gdyż dotychczasowe osiągi i tak już były całkiem niezłe. Za dodatkowe piksele czy czas pracy autofocusu skrócony o setne części sekundy producenci każą sobie płacić jak za złoto, a każdy nowe model w większości przypadków to odgrzany kotlet zawinięty w nowe opakowanie. Łata się tylko niektóre dziury, które – mam wrażenie – tworzone są nie z powodu ograniczeń technologicznych, a tylko po to, aby można było sprzedać równoległy droższy model pozbawiony danej wady, a tańszy naprawić dopiero w kolejnej generacji produktu.
Na przeciwległym biegunie mamy z kolei producentów smartfonów, którzy gotowi się nawzajem pozabijać, by tylko zaprezentować światu najlepszy, imponujący, przełomowy aparat fotograficzny wbudowany do tego kieszonkowego komputerka. Co kilka tygodni przemyka news o nowym zaawansowanym modelu, a co kilka miesięcy opada mi szczęka, gdy jakiś smartfon przekracza kolejną technologiczną barierę. Jajogłowi zorientowali się, że ludzie uwielbiają robić zdjęcia i dzielić się nimi z innymi, ale nie cierpią robić tego przy użyciu zwykłego aparatu fotograficznego. Po pierwsze dlatego, że jest on trudny w obsłudze. Po drugie dlatego, że zdjęcia z niego wymagają (w opinii większości) jakiejś obróbki graficznej, bez której wyglądają tak, jakby aparat się zepsuł. Po trzecie dlatego, że dziś już nie nosi się ze sobą osobnego kalkulatora, kalendarza, budzika, notatnika, walkmana, radia, telewizora, znaczków pocztowych, więc czemu należałoby nosić osobny aparat fotograficzny?
Trudno oczekiwać od producentów aparatów, aby rozwiązali ten ostatni problem, skoro żyją właśnie z jego generowania. Od dawna jednak oczekuję od nich, że zajmą się przynajmniej udoskonaleniem samego doświadczenia obsługi sprzętu i procesu tworzenia zdjęcia. I zaczynam już tracić nadzieję. Największe zastrzeżenia mam do opieszałości we wdrażaniu zaawansowanych algorytmów, biorących udział w tworzeniu obrazu. W smartfonach normą już jest stosowanie obliczeń wykorzystujących wielokrotną ekspozycję, dzięki którym w dużym stopniu niwelowane są ograniczenia związane z niedostatecznym DR czy brakiem odpowiedniej ilości światła. Bez najmniejszego wysiłku możemy wykonać takie zdjęcia, jakie do niedawna można było zrobić jedynie drogim profesjonalnym aparatem, często przy wykorzystaniu wymagających wprawy technik i godzinach spędzonych przy późniejszej obróbce RAWów.
Początkowo tekst ten miał być recenzją widocznego powyżej telefonu Huawei Mate 20, którego od kilku miesięcy używam. Na telefonach nie znam się jednak wcale, więc nie będę się zgrywał. Co więcej mógłbym napisać, niż to, że smartfon ten potrafi dzwonić, wysyłać wiadomości i przykuwać człowieka do fotela na długie godziny, faszerując go wszelkimi możliwymi rozrywkami dostępnymi w Internecie? Mógłbym co prawda opisać możliwości fotograficzne tego urządzenia, ale przespałem odpowiedni moment i teraz świat ma to gdzieś. Już w chwili premiery wcale nie był to telefon wyjątkowy, a w międzyczasie pojawiło się wiele nowych modeli, dużo lepszych i bardziej zaawansowanych technicznie. Parę miesięcy po publikacji tego tekstu brzmiałby on jak homilia pogrzebowa nad trumną chińskiej sztabki szkła, metalu, plastiku i obwodów scalonych, o której nikt już nie pamięta.
Wspomniany Huawei pozostanie więc jedynie punktem zaczepienia dla moich rozważań nad zjawiskiem fotografii mobilnej i posłuży za poparcie moich słów, bo to z niego pochodzą wszystkie zamieszczone tu zdjęcia. Zaznaczę przy tym, ze są to fotografie niepoddane żadnej obróbce za wyjątkiem prostowania czy lekkiego kadrowania. W dodatku powstały przy w pełni automatycznych ustawieniach modułu aparatu, bez żadnej mojej ingerencji w czas ekspozycji, czułość, balans bieli itp. Dla porównania zamieściłem też zdjęcia z tradycyjnego aparatu cyfrowego, bardzo przyzwoitego pod względem jakości obrazowania, kosztującego niemal dokładnie tyle samo, co rzeczony telefon. Pokusiłem się nawet o zestawienie zdjęć wykonanych na ustawieniach automatycznych ze zdjęciami z wykorzystaniem dodatkowych funkcji aparatu, które nie są ustawieniami domyślnymi, ale pozwalają uzyskać rezultat bliższy optymalnemu. Wyniki są zaskakujące…
Odkąd aparaty w telefonach to tak naprawdę trzy lub nawet cztery aparaty z obiektywami o różnych parametrach, zespolone w jeden moduł, jedna z głównych niedogodności fotografowania smartfonem została w znacznym stopniu zniwelowana. Nie trzeba ograniczać się do tylko jednego kąta widzenia, bo jednym muśnięciem palca o ekran możemy się przełączyć między obiektywem standardowym, teleobiektywem i obiektywem ultra szerokokątnym. Ba, można mieć nawet obiektyw zmiennoogniskowy o całkiem sporym przybliżeniu. To dość znamienne, że dziś najszerszy oraz najjaśniejszy obiektyw mam właśnie w Huaweju, a nie w Fuji. Kolejną niedogodność zawsze stanowiły kiepskiej jakości matryce w telefonach, jednak na tym polu sytuacja mocno się poprawiła w ostatnich latach. Dziś są to matryce rozmiarów tych, jakie montowano w popularnych nie tak dawno kompaktach, ale o dużo wyższej sprawności. Wciąż są one wielokrotnie mniejsze matryc w aparatach z wymienną optyką, ale wspomagane potężnymi możliwościami obliczeniowymi komputera, którym w zasadzie jest smartfon, potrafią niebywałe rzeczy.
Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to inteligentnie działający tryb HDR, który jest domyślnym trybem pracy (producent nie nazywa w tej sposób, bo w ustawieniach aparatu tryb HDR figuruje jako osobna funkcja, ale jest w zasadzie to samo, tyle że o różnych stopnia nasilenia). Smartfon wie, ile klatek musi wykonać i jak mocną obróbkę zastosować, aby efekt końcowy był adekwatny do kontrastu danej sceny. Robi to przy tym tak błyskawicznie, że w dobrych warunkach oświetleniowych nie jestem w stanie zauważyć, że mam do czynienia z wielokrotną ekspozycją. Różnego rodzaju funkcje rozszerzonego DR w tradycyjnych aparatach nie oferują aż tak spektakularnych efektów, zaś funkcje HDR są w większości przypadków żałośnie powolne i zupełnie nieelastyczne w stosunku do panujących warunków oświetleniowych – bazują w najlepszym wypadku na kilku sztywnych ustawieniach, które trzeba wygrzebać z menu.
Kolejna sprawa to zdjęcia nocne wykonywane z ręki. Granice możliwości aparatu z porządną stabilizacją obrazu oscylują gdzieś w okolicy 1 s. Możemy wykonać takie zdjęcie, jednak nie będzie ono nadzwyczajne jeśli chodzi o ilość szczegółów zarejestrowanych zarówno w najjaśniejszych, jak i najciemniejszych partiach obrazu. A Mate 20 nie tylko umożliwia mi wykonanie nieporuszonego zdjęcia naświetlanego przez kilka sekund, ale też w tym czasie jest w stanie zarejestrować kilka zdjęć o różnej ekspozycji pod rząd. Stabilizacja obrazu i algorytmy odpowiadające za wyrównanie poszczególnych klatek, które mogłyby względem siebie nieco przesunięte, działają ze sprawnością niespotykaną w dużych aparatach. Dzięki temu oprogramowanie jest w stanie wydobyć potrzebne informacje ze wszystkich zdjęć składowych, a wykorzystując zjawisko randomizacji szumu jest też w stanie zmniejszyć zakłócenia w efekcie stackowania zdjęć. Lata temu taką funkcjonalność miały niektóre kompakty Fuji i Sony (być może też jakieś inne), lecz wówczas nie wzbudzała ona takiego zainteresowania. Nikt nie chciał tych aparatów kupować, więc wyginęły śmiercią naturalną.
Nie twierdzę, że prawdziwe aparaty fotograficzne generują gorsze zdjęcia. Jakość obrazu to bardzo złożona sprawa, na którą wpływa wiele czynników. Większość z nich bezsprzecznie jest atutem sprzętu wyposażonego w dużego rozmiaru matrycę i złożony (w porównaniu do smartfonu) dobrze skorygowany układ optyczny obiektywu. Prawdą jest jednak też i to, że większość z tych atutów dostrzeżemy dopiero w powiększeniu lub przy dalszej obróbce zdjęcia. W czasach, gdy zdjęcia najczęściej żyją swoim życiem w serwisach społecznościowch na ekranach telefonów, duże powiększenie jest zupełnie nieistotne, a potrzeba natychmiastowej publikacji zdjęć i tak wyklucza jakąkolwiek zaawansowaną ich obróbkę. Przeciętny Kowalski nie potrzebuje niczego więcej oprócz tego, aby relatywnie niewielkich rozmiarów zdjęcie wyglądało w sposób możliwie zbliżony do tego, jak widziało daną scenę oko operatora smartfonu (wide szeroki zakres dynamiczny czy odpowiednia ekspozycja zdjęć nocnych).
Zdjęcia ze smartfonów nie są pozbawione wad. Kompromisowej jakości miniaturowe obiektywy w połączeniu z agresywnymi algorytmami odszumiania, wyostrzania, wyciągania cieni i świateł, wyrównywania składowych klatek, korygowania wad optycznych itp. (zgaduję, że to ich sprawka, choć tak na prawdę nie wiem, co za piekielne algorytmy drzemią w tych komputerach) powodują mocną degradację drobnych detali, widoczną w powiększeniu zdjęcia. Często fotografie takie są też przesadnie podkręcone, cukierkowe, przyprawione różnymi wątpliwymi upiększeniami, aby trafić w niewyrafinowane gusta mało wymagających klientów. Pomijam zupełnie kwestię sztucznego rozmycia tła, bo nie jest ona dla mnie istotna w smartfonie, zapewne w odróżnieniu od większości użytkowników tego typu urządzeń. Nie wspomnę też o różnicach w samej wygodzie obsługi, bo choć sam kocham fizyczne przyciski i pokrętła, to rozumiem, że ktoś mający inne przyzwyczajenia może zwyczajnie preferować maksymalnie uproszczony interfejs dotykowy.
Ktoś powie, że telefon nigdy nie zastąpi wypasionego dużego czarnego aparatu. I to prawda, nie zastąpi, a przynajmniej nie we wszystkim. Myślę jednak, że zastąpi go w roli pierwszego domyślnego urządzenia fotografującego codziennego użytku dla 99% populacji. A zabawki dużych chłopców wykorzystywane będą jedynie na specjalne okazje przez wąską grupę pasjonatów i profesjonalistów. To już się dzieje. Będąc na wakacjach zwracałem uwagę na to, jakie sprzęty fotograficzne pojawiają się na szlakach. I na każdy aparat przypadało pewnie z kilkadziesiąt smartfonów. W tym punkcie już nie ma odwrotu… Nawet jeśli na zawsze pozostanę tym dziwakiem, który targa ze sobą torbę ze sprzętem, ja ani mnie podobni nie zatrzymają tej rewolucji. Już nawet producenci aparatów nie są w stanie tego zrobić, bo technologia ze smartfonów trafi do nich pewnie z wieloletnim opóźnieniem. Nie wymrą, ale poniosą dotkliwe straty i będą lizać rany gdzieś na marginesie wielomiliardowego rynku mobilnych technologii.
Często spotykam ludzi, którzy dowiadując się o mojej pasji mówią coś w stylu: ja też lubię robić zdjęcia, ale mam tylko smartfona. I bardzo dobrze! Prawdopodobnie macie wszystko, czego wam potrzeba, by robić świetne zdjęcia i czerpać z tego frajdę. Ba, nic nie stoi na przeszkodzie, abyście mieli lepszy warsztat i zmysł fotograficzny, niż niejeden pajac obwieszony dyndającymi kilogramami kosztownego sprzętu. To do was w niedalekiej przyszłości podchodzić będą podejrzane typy o spojrzeniu szaleńca i uśmiechu zboczeńca, szepcząc do was, gdy tylko na chwilę zostaniecie sam na sam: ja też lubię robić zdjęcia, ale wiesz, takim prawdziwym aparatem.
Ryszard
Ta wizja jest bardzo prawdopodobna. Fajny tekst i niebanalne zdjęcia. Dziękuję
jan
Przeczytalem…
Byłem na wakacjach i wspomnienia utrwaliłem na slajdach.
Roman
Witam!
Świetny tekst, ciekawe podejście do tematu i wiele trafnych spostrzeżeń. Można powiedzieć, że podzielam większość z nich.
Jako, że fotografuję od czterdziestu lat, to temat ten mnie bardzo interesuje. Sporo podróżuję po kraju i jeśli jeszcze nie tak dawno
widziało się tłumy ludzi fotografujących lustrzankami wszelkich marek, to obecnie jest ich coraz mniej. Miałem w życiu wiele różnych
lustrzanek od amatorskich do pro i fotografowałem różności – ale nie o tym chcę napisać. Obecnie mam smartfona LG V30 i testuję
samego siebie. Muszę powiedzieć, że lata obcowania z prawdziwymi aparatami odcisnęły swoje piętno. Ten LG jest świetny, ale jak
tu żyć bez prawdziwej puszki? Na razie wytrzymuję miesiąc, ale łapie się na tym aby zakupić może jakiegoś małego Fujika X-t20?
Co skłoniło mnie do odstawienia prawdziwego aparatu? Otóż, fotografia staniała jako taka, a zawód fotograf powoli staje się być czymś
na miarę kolejarza za czasów PRL-u. Zdjęć tak naprawdę nikt już nie ogląda a przegląda i za chwilę o nich zapomina. Blogi upadają od dawna,
z powodu braku zainteresowania (co widać po ilości komentarzy pod tak ciekawym wpisem). Liczą się jeszcze MS ale to też już blednie z
powodu znudzenia i opatrzenia. Wszystko już było gdzieś widziane, mało co kogo zaskakuje. Nawet jeśli się trafi bardzo dobre zdjęcie, to i tak mało kto to zauważy z powodu upadku percepcji związanej z wrażliwością oglądających. To długi temat i dość skomplikowany, bo nie zależy tylko i wyłącznie od fotografii, sprzętu itp…Mógłbym to nazwać, ale musiałbym użyć dosadnego języka. No dobrze, bo się trochę rozpisałem – czas kończyć 🙂 Dziękuję za fajny tekst, podziwiam wytrwałość (bo znam z nicka od wielu lat) i życzę równie dobrych przemyśleń w przyszłości. Pozdrawiam serdecznie!
epicure
Dzięki. Podoba mi się porównanie zawodu fotografa do kolejarza.